Mundial 2018. Mecz o 3. miejsce Anglia - Belgia. Anglicy walczą o to, by nie być tymi, którzy zaprzepaścili nadzieje

Mieli walczyć o złoty medal, przebić świetną generację Paula Gascoigna i sprawić, że "futbol wróci do domu". Zamiast tego, w sobotę zagrają mecz o 3. miejsce mundialu, w którym zmierzą się z Belgami. Tymi samymi, z którymi starali się nie wygrać w ostatniej kolejce fazy grupowej mistrzostw. Teraz wygrać będzie chciał każdy, bo przegrany odejdzie w zapomnienie. W zapomnienie, które szczególnie grozi piłkarzom Garetha Southgate, bo to oni sprawili, że cała Anglia po niemal 30 latach odzyskała wiarę w sukces i drużynę narodową.

Na rosyjskim turnieju Anglia z Belgią spotkała się już raz. I przegrała 0:1 po cudownej bramce Adnana Januzaja. Wówczas charakter i znaczenie meczu było jednak zgoła odmienne, wówczas bowiem wygrać nie chciał nikt. Zwycięstwo oznaczało miejsce po teoretycznie trudniejszej stronie drabinki, i ewentualny mecz z Brazylią w ćwierćfinale. Teraz wygrać chce już każdy, bo porażka będzie oznaczać powrót do domu z niczym, z pustymi rękami, podobnie jak 29 innych reprezentacji, m.in. jak Polska, Panama, Arabia Saudyjska. Za 20 lat nikt już przegranych pamiętać nie będzie, bo liczą się tylko ci, którzy do kraju wrócą z krążkiem zawieszonym na szyi. Krążkiem jakiegokolwiek koloru.

Czy Anglia rzeczywiście zaimponowała?

It's coming home, futbol wraca do domu - tak brzmią słowa słynnej piosenki, najczęściej powtarzane przez angielskich kibiców podczas mistrzostw świata w Rosji. Takie słowa na swojej kamizelce, równie już słynnej, miał wyszyte Gareth Southgate. Futbol do domu jednak nie wróci, bo Anglicy w półfinale okazali się gorsi od Chorwatów, z którymi przegrali w dogrywce, i kolejny raz na tym turnieju nie zaimponowali, co mieli w zwyczaju robić od pierwszej kolejki fazy grupowej.

Już na początku angielscy piłkarze zagrali bowiem bardzo przeciętny, by nie powiedzieć słaby mecz. Ledwo przemęczyli Tunezyjczyków, którym decydującego gola wpakowali dopiero w końcówce meczu, konkretnie zrobił to Harry Kane, który strzelił głową z bardzo bliskiej odległości, nie dając szans bezradnemu Faroukowi Ben Mustaphie, który na boisko wszedł z ławki, zmieniając kontuzjowanego kolegę. Mógł zostać bohaterem i sprawić sensację, ale bramka w końcówce szanse na niespodziankę przekreśliła. Później gracze Southgate'a zmierzyli się z Panamą, którą rozgromili bez odrobiny litości, lecz to tak naprawdę jedyny mecz, w którym Wyspiarze zagrali imponująco. O ile imponującym można nazwać lanie zawodników na co dzień grających w Dinamie Bukareszt, Olimpii Tegucigalpa, Atletico Bucaramangi, czy Sport Boys Callao.

Po starciu z Panamczykami angielskie fajerwerki dość szybko się skończyły. Na zakończenie fazy grupowej dumni Synowie Albionu swoją dumę stracili, w kompromitującym meczu z Belgami, gdzie wygrać nie chciał nikt, o czym na przedmeczowej konferencji prasowej mówił nawet Roberto Martinez. I Anglicy cel na spotkanie zrealizowali - przegrali, ponieważ gola życia udało strzelić się Januzajowi. Dzięki temu czekała na nich łatwiejsza, przynajmniej w teorii, część drabinki - ta z Kolumbią, Szwecją i Chorwacją.

Tak naprawdę swój mecz Anglia pod kontrolą miała tylko w starciu ze Szwedami, bo nawet z Kolumbią drżała o zwycięstwo - straciła przecież bramkę w końcówce, a losy serii rzutów karnych również nie zależały od niej. Tylko brak zimnej krwi Uribe i Bacci sprawiły, że "Football is coming home" zaczęło pobrzmiewać na rosyjskich stadionach.

Anglicy wyłożyli się na pierwszej poważnej przeszkodzie. Klasowego rywala, stojącego na dobrym, albo przynajmniej w teorii równym sobie, poziomie jeszcze nie pokonali, i wiele wskazuje na to, że w sobotę również mogą mieć z tym duży kłopot. Nie przekonują bowiem w grze kombinacyjnej, nie przekonują w ataku (mimo, że Harry Kane jest faworytem wyścigu o koronę króla strzelców MŚ), nie przekonują również w obronie, a większość goli strzelają tylko po stałych fragmentach gry. Ale i o ich powodzenie w starciu z solidnymi w defensywie Belgami będzie bardzo ciężko. Alderweireld, Vertonghen i Kompany, to bowiem klasa, mimo wszystko, wyższa niż ta stoperów Kolumbii (łącznie z Miną, który strzelił na mundialu trzy gole, w tym jednego Polsce), czy Szwecji. Pewnie i wyższa od poziomu Domagoja Vidy i Dejana Lovrena, którzy w klubach nie imponują tak, jak w drużynie narodowej.

Mecz o wszystko

Belgowie i Anglicy w sobotę zagrają o wszystko, bo - jak wyżej - w tym meczu przegrany nie będzie znaczył nic. 4. miejsce będzie traktowane tak samo, jak porażka w ćwierćfinale, a piłkarze, którzy z solidnych ligowców przeistoczyli się w bohaterów narodowych (patrz Harry Maguire) znowu wrócą do roli przeciętnych szaraków, których nikt na rękach nosić nie będzie. Jeżeli drużyna Southgate'a w sobotę nie wygra, to zostanie zapamiętana nie jako rewelacja, która przeszła wszelkie oczekiwania, a jako zespół, który życiową szansę zaprzepaścił. Jak ten z 1990 roku z Peterem Shiltonem, Garym Linekerem, Davidem Plattem czy Paulem Gascoignem, którego łzy z półfinału przegranego z Niemcami w rzutach karnych, naznaczyły angielski futbol na niemal trzy dekady. Jeżeli Jordan Pickford, Dele Alli i Harry Kane brązu nie zdobędą, podobnie jak ich poprzednicy 28 lat temu (mecz o 3. miejsce Anglia przegrała wówczas z Włochami), to w pamięci będą już zawsze tymi, którzy zaprzepaścili nadzieje.

Więcej o: