Jeśli jakiś hollywoodzki reżyser nakręci kiedyś dzieło o aferze Armstronga, to tylko w małej części będzie to film o sporcie i dopingowych przekrętach, w przeważającej - sądowy thriller, klasyk gatunku.
Armstrong, były siedmiokrotny mistrz Tour de France, a jak okazało się w zeszłym roku, także największy sportowy oszust wszech czasów, miał w czwartek wejść do gmachu sądu w Austin w Teksasie i złożyć zeznania.
Upadłego mistrza pozwała o 3 mln dol. firma Acceptance Insurance z Nebraski. Ubezpieczyciel wypłacił mu premie za pierwsze trzy triumfy w Tour de France w latach 1999-2001. Grupa Armstronga US Postal zawarła z Acceptance umowę - jeśli jej kolarz wygra wyścig, ubezpieczyciel bierze na siebie zapłatę nagród. Jeśli nie - zarabia na składkach za ryzyko, które podjął.
Po ujawnieniu kłamstw Armstronga Acceptance chciało odzyskać pieniądze i odsetki. Były kolarz miał pojawić się w sądzie i odpowiedzieć na szczegółowe pytania, w jaki sposób oszukiwał.
Ale nie przyszedł, bo w środę po południu, kilkanaście godzin przed rozprawą, prawnicy Armstronga i ubezpieczyciel zawarli ugodę. Adwokaci obu stron milczą na temat szczegółów, ale prawdopodobnie Amerykanin musiał zapłacić znaczną cześć kwoty, której domagał się ubezpieczyciel.
Dziennik "USA Today", który jako pierwszy napisał o porozumieniu, podkreśla, że najważniejsze dla prawników Armstronga było uniknięcie zeznań klienta pod przysięgą. Jest to o tyle istotne, że dotychczasowe opowieści Teksańczyka (m.in. podczas styczniowej rozmowy z Oprah Winfrey, w której przyznał się do używania dopingu), nie mają istotnej mocy prawnej. Dopiero za ewentualne kłamstwa w sądzie można go pozwać za krzywoprzysięstwo. Dopiero w sądzie musiałby naprawdę ważyć słowa.
A Armstrong wciąż chce mówić tylko to, co chce, unikając niewygodnych wątków. Zadeklarował, że może pojawić się przed tworzoną w Europie przez Międzynarodową Unię Kolarską (UCI) komisją prawdy i pojednania, ale tam zeznawałby bez poważnych konsekwencji prawnych.
Trudnych pytań wciąż jest sporo. Teksańczyk unika m.in. rozmów o tym, jakimi dokładnie kanałami dostawał doping, kto mu pomagał, kto go krył (nie licząc rzuconego niedawno oskarżenia pod adresem byłego szefa UCI Heina Verbruggena), czy o oszustwach wiedzieli szefowie US Postal, amerykańskiej federacji kolarskiej, komitetu olimpijskiego.
Sądowa gilotyna, która może zmusić Armstronga do przerwania milczenia, wciąż nad nim wisi, ale jego prawnicy wygrali już trzecią bitwę. Pierwszą ugodę wartą milion funtów zawarli z dziennikiem "Sunday Times". Brytyjczycy odzyskali w ten sposób z nawiązką to, co sami zapłacili w ugodzie z 2006 r. O dopingu Armstronga pisali już wtedy, ale twardych dowodów nie było, więc skapitulowali.
W drugim procesie o 5 mln dol. - wytoczonym przez zwykłych Amerykanów, czytelników oburzonych kłamstwami w autobiografiach Armstronga - z pomocą przyszła amerykańska konstytucja. Sędzia w Sacramento oddalił pozew, tłumacząc, że kolarz miał prawo kłamać w książkach, bo chroni je pierwsza poprawka mówiąca o wolności słowa. Pozywający dowodzili, że książki były też reklamami - promowały kłamliwy wizerunek sportowego bohatera - ale sędzia ich nie posłuchał.
Dwie najważniejsze batalie jeszcze przed prawnikami. O 12 mln dol. Armstronga pozywa inny ubezpieczyciel - firma SCA Promotions z Dallas - który wypłacał premie za pozostałe cztery wygrane w TdF. W kolejnym postępowaniu oskarżycielem jest amerykański rząd domagający się zwrotu ponad 40 mln dol. wpompowanych w grupę Teksańczyka przez państwową pocztę.
W tym ostatnim pozwie kluczowa rozgrywka toczy się o to, czy zarzuty się przedawniły. W sprawach o defraudację zazwyczaj dzieje się tak po sześciu latach, ale prawnicy Departamentu Sprawiedliwości szukają kruczków. Jeden z nich mówi, że przestępstwa przeciw mieniu federalnemu nie przedawniają się w trakcie wojny, a gdy Armstrong startował w US Postal, żołnierze marines walczyli w Afganistanie.
- Człowieku, ja już nic innego nie robię, tylko gadam z prawnikami. To jak 24-godzinne leczenie kanałowe zęba - mówił kilka dni temu Armstrong "Daily Mail".