Piłka ręczna. Krowicki: nie będę obcy

- Od lat moje zespoły zdobywają w Bundeslidze najwięcej bramek, lubię, kiedy jest atrakcyjnie - mówi w rozmowie ze Sport.pl Leszek Krowicki. Nowy trener reprezentacji Polski piłkarek ręcznych od 1990 roku mieszka w Niemczech. Z tamtejszymi klubami osiągnął mnóstwo sukcesów, teraz ma pracować na najlepsze w historii wyniki naszej kadry, włącznie z występem na igrzyskach olimpijskich w Tokio w 2020 roku.

Obserwuj @LukaszJachimiak

Łukasz Jachimiak: został Pan trenerem reprezentacji Polski piłkarek ręcznych. Na pewno wielu ludzi myśli "w końcu", bo przecież od ponad 20 lat odnosi pan duże sukcesy z niemieckimi klubami. Wiem, że oficjalnie pracę zacznie Pan dopiero jesienią, że pierwszym poważnym testem będą grudniowe mistrzostwa Europy, ale proszę opowiedzieć o faktycznym początku, czyli o tym, co planuje Pan na już?

Leszek Krowicki: Dziękuję bardzo za miłe słowa. Naturalnie pracy nie będę ograniczał do spotkań z zespołem na zgrupowaniach, na rozegraniu paru gier kontrolnych i mówieniu "do widzenia". W tej chwili większość drużyn i zawodniczek jest na urlopach, ale mniej więcej w połowie lipca kluby zaczną zgrupowania, tak jak mój Oldenburg będą miały szereg gier kontrolnych i wtedy rozpocznę baczną obserwację kandydatek do reprezentacji. A kiedy wystartuje sezon, będę przyjeżdżał do Polski, by od czasu do czasu zjawić się w którymś z naszych miast i zobaczyć mecze na żywo. Oczywiście będę też zbierał masę nagrań z ligi polskiej.

Wybiera się Pan na igrzyska w Rio, żeby poobserwować, jak grają najlepsi, podpatrzeć jakieś trendy, zainspirować się?

- Niestety, w tym czasie będę zobligowany do pracy z Oldenburgiem. Ale na pewno będę oglądał wszystko, co pokażą polska i niemiecka telewizja, na pewno też zorganizuję sobie mnóstwo nagrań z tego turnieju, żeby w przyszłości mieć spory materiał do pracy.

Spotkanie z pańskim poprzednikiem, Kimem Rasmussenem, już nagrane? Chyba warto porozmawiać z Duńczykiem, skoro ceni Pan jego dorobek?

- Mam nadzieję, że do takiego spotkania dojdzie. Na razie jeszcze go nie planowałem, bo w poniedziałek ogłoszono, że zostałem trenerem reprezentacji, a ostateczna decyzja zapadła dopiero w niedzielę. Jasne, że byłem na tę decyzję gotowy, bo rozmowy jakiś czas trwały, ale to nie był czas, żeby już planować spotkania. Na takie z Kimem liczę, bo wierzę, że mogę uzyskać od niego sporo cennych informacji. Podkreślam z całą stanowczością, że Kim wykonał dobrą robotę, że dwa razy z rzędu prowadząc drużynę do czwartego miejsca mistrzostw świata zawiesił dla mnie poprzeczkę wysoko. I świetnie, nie boję się tego wyzwania. Na pewno dobrze będzie porozmawiać, wymienić doświadczenia.

Szczególnie cenne dla Pana pewnie będą spostrzeżenia Rasmussena dotyczące strony mentalnej poszczególnych zawodniczek? Bo pomysł na grę na pewno ma Pan własny?

- Na pewno nie zamierzam wprowadzić rewolucji, nie zmienię wszystkiego, co obowiązywało w grze przez ostatnie lata, bo uważam, że wiele rzeczy było dobrych. Ale bez wątpienia po dokładnej analizie tego, co dziewczyny robiły uznam, że tak jak pewne elementy pasują, tak inne trzeba zmienić. My, trenerzy, mamy swoje idee. Jeden z nas lubi takie warianty, drugi wybiera inne, na pewno będę wprowadzał elementy, które charakteryzują handball typowy dla mojej szkoły. Nie zrobię tego od razu, bo problemem będzie brak czasu. Pierwszy okres pracy nowego trenera zawsze jest ciężki, bo nie zna zespołu, bo wszystko się musi dotrzeć. Liczę na tolerancję środowiska w tym początkowym okresie. Proszę nie myśleć, że skoro nowy trener jest doświadczony i odnosi sukcesy, to zaraz po przyjściu będzie wszystko wygrywał. Niestety, praca do wykonania będzie ciężka. Będę uczył drużynę swojej szkoły, ale też będę się uczył od zespołu. Na pewno będę musiał uwzględnić różne mentalne problemy, które spróbuję jak najszybciej poznać. Będę też chciał wprowadzić do ekipy jedną czy drugą młodszą zawodniczkę. Wszystko będzie wymagało czasu, a tego będzie brakowało, co początkowo będzie w naszej grze widoczne.

Pańska szkoła to przede wszystkim szybka gra i podążanie za nowymi rozwiązaniami taktycznymi?

- Przede wszystkim muszę zespół zarazić do mojej taktyki, muszę przekonać dziewczyny, że warto iść w tę stronę, którą proponuję. Na pewno będziemy grywać bez bramkarki, będziemy wprowadzać za nią dodatkową zawodniczkę, to jest element taktyczny stosowany już powszechnie, a mi osobiście dobrze znany. Będę też próbował wykorzystać wszystko, na co pozwolą nowe przepisy, obowiązujące od 1 lipca [np. łatwiej będzie bronić przeciw drużynie, której sędziowie zasygnalizują grę pasywną, bo wtedy strona atakująca będzie mogła przed rzutem wykonać już tylko maksymalnie sześć podań]. Będę się przyglądał, jak sobie z tym radzi konkurencja na igrzyskach, choć już mam swoje pomysły. Najważniejsze, żeby wszystkie idee, które mam, sprawdzić w praniu. Muszę zobaczyć, do jakiej taktyki znajdę zawodniczki. Na pewno będę chciał grać szybko. Od lat moje zespoły zdobywają w Bundeslidze najwięcej bramek, zawsze jesteśmy w czołówce drużyn grających najszybszą, widowiskową piłkę ręczną. To trochę ryzykowna gra, ale lubię, kiedy jest atrakcyjnie. Porównania mojego zespołu do tego z przeszłości pewnie pokażą, że gramy szybciej. Ale tu będzie trzeba czasu i błędów, żeby się na nich uczyć.

Szybka gra chyba musi się opierać na uniwersalnych zawodniczkach, żeby nie robić zbyt wielu zmian i nie zaburzać rytmu?

- Z jednej strony ma pan rację, z drugiej trzeba zawodniczki uczyć nowych rzeczy. Uważam, że nawet bardzo doświadczone zawodniczki są w stanie nauczyć się nowego postępowania. Raz będziemy grać ze zmianami do obrony, innym razem na pewno bez zmian, żeby tempo utrzymać.

Zostawmy taktykę - proszę powiedzieć, dlaczego tak późno został pan trenerem reprezentacji? Dlaczego nie przyjął pan oferty jeszcze przed przyjściem Rasmussena?

- Bardzo, bardzo proste historie czasami decydują o takich sprawach. To sytuacja życiowa, dzieci, ich szkoły, sytuacja w klubie inna niż teraz. Nie było żadnych przyczyn mających smak sensacji. Nie chodziło o pieniądze, które byłyby za małe. Broń Boże, nic z tych rzeczy. Przed paroma laty, jeszcze zanim Kim rozpoczął pracę w Polsce, moje rozmowy z ZPRP były bardzo uczciwe i sympatyczne. Ale okoliczności były niesprzyjające, wtedy było mi ciężko przyjąć pracę, którą mógłbym wykonać dobrze.

Czyli dzieci już po szkołach i teraz można się kadrze poświęcić w pełni?

- Moje dzieci to już nawet mają swoje dzieci, a ja jestem dziadkiem. Nie tylko o dzieci wtedy chodziło, zbieg wielu okoliczności sprawił, że jeszcze nie byłem gotów.

Przychodzi Pan do kadry jako trener, który w klubowym szczypiorniaku wygrał wszystko poza Ligą Mistrzyń, zgadza się?

- W Lidze Mistrzyń dotarłem do finału, przegraliśmy z wielkim wówczas Hypo Niederostereich. Z Bremą wygrałem Puchar Zdobywczyń Pucharów, a z Oldenburgiem Challenge Cup. W Niemczech zdobywałem wszystkie tytuły, a w jednym roku nawet wszystko - z Bremą mistrzostwo i puchar kraju oraz europejski puchar. Z Oldenburgiem udało się wygrać Superpuchar Niemiec. Nieskromnie mówię, że mam w kolekcji wszystkie możliwe trofea poza tym za Ligę Mistrzyń.

Zwycięstwo w niej jeszcze przed panem?

- Nie wiem czy zdążę, ale bardzo bym chciał. Na razie bardzo się cieszę, że ze wszystkimi trzema zespołami, które prowadziłem, udało mi się dojść do finału europejskich rozgrywek. A dwa razy z Oldenburgiem przegraliśmy różnicą jednej bramki półfinały z zespołami z Danii. Szkoda, że cztery razy rezygnowaliśmy z udziału w pucharach przez problemy finansowe. Dużo przeżyłem i dobrego, i trudnego, a teraz pora spojrzeć do przodu, bo na mnie jako trenera reprezentacji Polski w końcu nikt nie będzie patrzył przez pryzmat sukcesów w Niemczech, tylko na podstawie tego, co osiągnę z kadrą.

Zostańmy jeszcze na chwilę w przeszłości. Do Niemiec wyjechał pan w 1990 roku, a już rok później jako trener TuS Walle Brema świętował Pan mistrzostwo. Jak to się stało, że pan tam w ogóle trafił i że tak szybko zaczął odnosić sukcesy?

- Od zawsze jestem trenerem-marzycielem. Zawodnikiem nie byłem wybitnym. Miałem przyjemność zagrać w reprezentacji Polski u dwóch trenerów, z Zygą Kuchtą byłem nawet na mistrzostwach świata grupy B, ale wielkiej kariery nie zrobiłem. Jestem szczęśliwy z tego, co udało mi się osiągnąć, bo wielkiego talentu naprawdę nie miałem. Natomiast jako szkoleniowiec od początku marzyłem, by być przy dużym handballu. Kiedy jako zawodnik zobaczyłem, że w Niemczech zespół ligowy gra przy 5-6 tysiącach widzów, a w Polsce na trybuny przychodziło po 300-400 osób, to postanowiłem spróbować, podjąć ryzyko. Nie grałem już od ponad trzech lat, kiedy pojechałem do Niemiec, żeby w mniejszym zespole być grającym trenerem. W wyniku bardzo szczęśliwych zbiegów okoliczności nagle znalazłem się w pobliżu zespołu, który szuka trenera, a jest budowany z myślą o dużych sukcesach. Zaangażowano mnie, a mi się udało już w pierwszym roku wygrać mistrzostwo Niemiec, więc możliwości się otworzyły i marzenia szczęśliwie spełniają mi się już od ponad 20 lat.

Szczęśliwe zbiegi okoliczności sprawiły, że niezbyt jeszcze doświadczony trener został zatrudniony przez klub mający mocarstwowe plany? Może Pan te zbiegi okoliczności dokładnie opisać?

- Szukano trenera, która będzie pracował profesjonalnie, a o mnie mówiono i pisano bardzo dobrze. Ktoś napisał, że pracowałem jako drugi trener w reprezentacji Polski, ktoś inny, że na samym początku pracy trzy razy z rzędu ze Startem Gdańsk wszedłem do pierwszej czwórki mistrzostw Polski, że byłem w finale Pucharu Polski. Zainteresowano się mną, po rozmowie postanowiono dać mi szansę, a ja zobaczyłem, że ta szansa jest wielka i ją wykorzystałem. W Bremie było dużo pieniędzy, więc stworzono bardzo ciekawy zespół. Oczywiście oczekiwania były bardzo wysokie, ale udało mi się je wypełnić, potem ten wynik powtórzyć, a w trzecim roku wygraliśmy wszystko, co było do wygrania. Miałem kapitalne otwarcie, a naprawdę szczęśliwie znalazłem się pod ręką, kiedy szukano trenera. Uważam, że w tym zawodzie trzeba dużo szczęścia. I ja je mam.

Ma Pan receptę na dobrą pracę z kobietami? Od zawsze mówi się, że bez względu na dyscyplinę sportu z nimi pracuje się trudniej niż z mężczyznami.

- Trzeba bardzo dobrze rozumieć swoją pracę. Tyle. Nie chcę filozofować, jakiż to ja jestem. Myślę, że udaje mi się szybko przekonywać moje podopieczne do tego, żeby grać tak, jak ja to sobie wyobrażam. W życiu prywatnym mam żonę, córkę, wnuczkę, ale mam też i syna, i wnuków, czyli jest mniej więcej po równo. Zawsze byłem zaangażowanym trenerem, od zawsze oddaję się tej pracy, lubię się uczyć, pewnie kobiety to doceniają. Jestem postrzegany jako trener już doświadczony, ale cały czas innych podglądam, ciągle znajduję nowe rzeczy, które mnie interesują, które chcę sprawdzić. Niedawno jeden z kolegów z Bundesligi powiedział mi: "ty masz ciągle power, widać, że tobie to wszystko ciągle sprawia przyjemność". Od siebie dodam, że jeszcze ciągle potrafię nie przespać całej nocy przed meczem, a to znaczy, że jest ze mną dobrze. Jak będzie inaczej, to zostanie mi już tylko sprzedawać marchewki (śmiech).

Wiem, że dobrze zna się Pan z Bundesligi z kapitan naszej kadry, Karoliną Kudłacz-Gloc. Zna się Pan jeszcze z którąś ze swych nowych podopiecznych?

- Znam się z Anią Wysokińską, która też trochę w Niemczech grała, a nawet przymierzaliśmy ją do Oldenburga. I z jeszcze kilkoma aktualnymi reprezentantkami zdarzało mi się rozmawiać, bo do jednej czy drugiej dzwoniłem i namawiałem, żeby przyszły grać do mojego zespołu. Najważniejsze, że o każdej wiem, jak gra, bo cały czas obserwuję i występy reprezentacji, i transmisje z ligi. Poza tym każdego roku w Oldenburgu odbywa się wielki, międzynarodowy turniej, na który zawsze zapraszam jakiś polski zespół. W tym roku zagrają u mnie dwa nasze kluby, będę też na obozie w Szczecinie. Kontakty cały czas miałem. Osobiście dobrze dziewczyn nie znam, ale wszystko nadrobię. Nie będę obcy.

Polscy piłkarze w czołówkach statystyk po 48 spotkaniach

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.