Jacek Magiera: Widzę, że zaczynamy z grubej rury.
Nie o to chodzi, by unikać deklaracji. Dziś po prostu nie patrzę na to w ten sposób. Nie myślę o tym, co będzie w maju. Dla mnie liczy się niedzielny mecz z Pogonią, a później następny ze Stalą Mielec. I tak będzie do ostatniej kolejki. Poza tym jak ktoś sobie przypomni dwa poprzednie sezony, to przed startem obecnego większość skazywała nas na spadek, a nie na to, że będziemy drużyną, która walczyć będzie o mistrzostwo Polski.
Jest bardzo dobra. Zamierzamy walczyć dalej. Mam ambitną drużynę, która chce na wiosnę wygrywać i kontynuować swoją serię. A gdzie nas to zaprowadzi? Zobaczymy.
Mówić można wszystko, a później i tak weryfikują to mecze. My po prostu chcemy wygrać ich jak najwięcej - jeden po drugim.
Nie zamierzam polemizować z takimi opiniami.
Powtórzę: każdy ma swoje spojrzenie na piłkę. Moje jest takie, że piłce liczą się przede wszystkim zwycięstwa. Na to patrzę w pierwszej kolejności, ale za tym od razu kryje się dobrze funkcjonujący zespół, a także liczą się indywidualne poczynania zawodników. Rafał Leszczyński jesienią zachował osiem czystych kont, Aleks Petkow to jeden z pięciu najlepszych obrońców w ekstraklasie, Łukasz Bejger - jeden z trzech najlepszych młodzieżowców, Erik Exposito zdobył 14 bramek i jest liderem klasyfikacji strzelców, Piotr Samiec-Talar ma pięć goli i cztery asysty, Matias Nahuel i Peter Pokorny też zostali wybrani do jedenastki rundy. Tak można wymieniać i wymieniać. Liczby, które wykręcili nasi zawodnicy, są niesamowite. To wszystko składa się na to, że jesienią nie przegraliśmy 16 meczów z rzędu, a w 21 z nich strzeliliśmy przynajmniej jednego gola. Takie serie w historii rozgrywek czy trenerów nie zdarzają się zbyt często. To jest coś, na co bardzo sumiennie zapracowaliśmy i chcemy pracować dalej.
Drużyna.
Szerokie, ale to jest właśnie drużyna - fundament, który tworzymy. Za tym kryje się pasja, energia, odpowiedzialność i motywacja, która przerodziła się w samodyscyplinę. Jesteśmy grupą ludzi, która po prostu dobrze się ze sobą czuje i lubi razem spędzać czas. To jest nasza największa siła.
W żadnym wypadku! Gdy w kwietniu wracałem do Śląska, wchodziłem do szatni całkowicie rozbitej, podzielonej, bez wiary. Przecież jeszcze na trzy kolejki przed końcem poprzedniego sezonu mieliśmy pięć punktów straty do bezpiecznego miejsca w tabeli. A nawet siedem, od 30. do 36. minuty meczu z Wisłą Płock, gdy przegrywaliśmy u siebie 0:1 [ostatecznie Śląsk wygrał 3:1]. To, że utrzymaliśmy się w lidze, uważam za ogromny sukces.
Wahałem się, bo gdyby ktoś kilka miesięcy wcześniej - przed moim powrotem do Śląska - powiedział mi, że zostanę tutaj na kolejny sezon, tobym w to nie uwierzył. Plan był taki, że utrzymuję drużynę w ekstraklasie, kończę kontrakt i odchodzę. Natomiast po rozmowie z prezydentem miasta Jackiem Sutrykiem, podczas której padło wiele ważnych słów - usłyszałem, jak ta dalsza praca ma wyglądać, jakie mam mieć kompetencje i możliwości w klubie - zdecydowałem się zostać i podpisać nowy kontrakt. Myślę, że dziś zarówno prezydent Sutryk, jak i ja nie żałujemy tej decyzji.
Łatwiej jest mi porównać moją pierwszą kadencję w Śląsku do drugiej. Pierwsza była taka, że zanim informacja dotarła do właściciela, przechodziła przez sześć, siedem osób. Dzisiaj to już tak nie działa. Mam bezpośredni kontakt. Siłą rzeczy ten przepływ informacji jest płynny, szybszy - decyzje podejmowane są często w trzy minuty, a nie w cztery dni - czyli w zasadzie wszystko funkcjonuje tak, jak w klubie, który jest w rękach prywatnego właściciela.
Pewnie gdzieś w drugiej części tabeli.
Najbardziej nie lubię łatek. I tego, gdy głos w jakiejś sprawie zabierają ludzie, którzy nie wiedzą, jak wszystko wygląda od środka. Zajmują się czyimś ogródkiem, a nie patrzą na swój, gdzie na dodatek często sami mają bałagan i zamiast zabrać się za to, by go posprzątać, próbują doradzać innym. Ja z Erikiem nigdy nie miałem problemów. Za mojej pierwszej kadencji to też był najlepszy strzelec Śląska i jeden z najlepszych w ekstraklasie. Nie wiem, co się działo w międzyczasie, czyli przez te 13 miesięcy, gdy nie było mnie w klubie.
To nie było tak. Po moim powrocie do Śląska wielokrotnie rozmawiałem z Erikiem, wskazaliśmy sobie kierunek. Starałem się mu wytłumaczyć, czego oczekuję, jak ta nasza współpraca może dalej wyglądać. Odsunięcie od drużyny tak naprawdę wynikało z tego, że Erik był kontuzjowany, miał złamane dwa palce i nie mógł trenować. Dlatego zgodziłem się, by wyjechał do Hiszpanii. Dostał ode mnie zalecenia, co ma zrobić, żeby po powrocie i wyleczeniu urazu znów trenować z zespołem. Erik posłuchał, pewne rzeczy wdrożył w życie, i dzisiaj mamy świetnego zawodnika. Pod wieloma względami lidera, który nieprzypadkowo przed sezonem dostał ode mnie kapitańską opaskę. To też świetny człowiek i w zasadzie od tego powinienem zacząć, bo nigdy nie miałem z nim problemów. W szatni nadajemy na podobnych falach. Nasz przekaz do drużyny jest spójny, co też jest istotne.
Karol miał 15 lat, gdy w 2021 roku po raz pierwszy zaprosiłem go na trening pierwszego zespołu. Zagrał wtedy w sparingu z RB Lipsk. Powiedziałem wtedy w klubie, że potrzebuję dwóch lat, by wprowadzić go do seniorskiej piłki. Pięć miesięcy później zostałem zwolniony. Gdy wróciłem po 13 miesiącach, właściwie od nowa rozpoczęliśmy proces budowy Karola. W tym czasie Śląsk dość rozpaczliwie bronił się przed spadkiem i nie było możliwości, by stawiać wtedy na nastolatka, bo nie zapominajmy, że cały czas mówimy o bardzo młodym człowieku, niemal dziecku. Pamiętam, że na pierwszy mecz po moim powrocie - do Zabrza - Karol nie pojechał ze względu na kontuzję. Niedługo później pojechał na zgrupowanie kadry U-17, miał mistrzostwa Europy. W tamtym czasie był w cyklu reprezentacyjnej piłki młodzieżowej, a, jak wiemy, ich mecze to niekoniecznie terminy UEFA. Zawsze stawiałem na najlepszych zawodników, w najlepszej formie. Jak sobie zliczyłem wszystkie treningi w poprzednim sezonie, więcej wyszło tych, na których Karol był nieobecny. W trakcie sezonu też nie wyobrażam sobie powiedzieć zawodnikowi, który regularnie gra, a drużyna zwycięża, że usiądzie na ławce, bo musi zagrać nastolatek. Mówimy o zawodowej piłce seniorskiej, w której najważniejszy jest wynik. Mówię o tym, bo widziałem, że pojawiły się opinie na ten temat.
Pan Marek ma do mnie numer telefonu - mógł do mnie zadzwonić, wszystkiego by się dowiedział.
Dostawałem pytania o Karola niemal na każdej konferencji. O to, dlaczego nie gra, pytany byłem nawet w momencie, gdy był na zgrupowaniach reprezentacji. To była dla mnie trochę niezrozumiała sytuacja, która niestety szkodziła przede wszystkim samemu zawodnikowi. Nie chcę już z nikim polemizować ani tym bardziej się tłumaczyć, bo bezsprzecznie Karol jest zdolnym zawodnikiem. Pamiętajmy jednak, że piłka juniorska i seniorska to dwa światy.
W tego typu historiach zawsze są trzy strony: trener, klub i zawodnik. Karol chciał odejść, rozmawialiśmy na ten temat i stąd taka decyzja. Ale plan był, próbowaliśmy go wdrożyć. Zimą Karol nie zagrał w sparingu z Dinamem Zagrzeb, bo to już był moment, gdy chciał odejść. Gdy sytuacja z jego transferem się skomplikowała, wystąpił w meczu z Hajdukiem Split. Następnie z premedytacją w drugiej połowie sparingu z NK Domżale zrobiłem go kapitanem, by jeszcze bardziej go wzmocnić i dodać mu pewności siebie. Krzyknąłem też wtedy do Kennetha Zohore, by oddał mu strzelanie rzutu karnego, bo też chciałem go tym zbudować. Chciałem, by w końcu zdobył swoją pierwszą bramkę na poziomie seniorskim. Po powrocie z obozu wrócił temat transferu. Wszyscy w klubie wiedzieli, że nie wyobrażam sobie, iż oddajemy Karola za niewielkie pieniądze. Z drugiej strony tych ofert wcale nie było dużo, bo to nie była prawda, że dostawaliśmy je wcześniej hurtowo, że składały je takie kluby, jak Manchester City i Milan. To były rzeczy przez media wyssane z palca. A dodajmy, że wiele zespołów, które proponowało transfer, tak naprawdę chciało ściągnąć Karola do swoich zespołów młodzieżowych, a nie seniorskich. Gdyby wpłynęła oferta poniżej dwóch milionów euro, nie byłoby szans, żebym zgodził się na transfer.
Nie zgodzę się z tym, że to porażka, ale już nie chcę wchodzić w kolejną polemikę. Poza Lechem Poznań chyba nie ma w Polsce klubu, który regularnie sprzedawałby piłkarzy za większe pieniądze. Powiem tylko, wracając do kwoty za Borysa, że Śląsk nie jest zespołem, który co roku gra w europejskich pucharach i ma bogatą historię transferów. Za mojej kadencji zarobił pięć i pół mln euro za sprzedaż trzech piłkarzy: dwa miliony za Praszelika, półtora za Yeboaha i teraz dwa za Borysa. Wcześniej z klubu za trzy miliony odszedł Płacheta. I to byłoby w zasadzie na tyle.
Świetnie.
Uczciwie powiem, że nie czytam tego, co pisze David. Trafiają do mnie jakieś rzeczy, ale nie mam z tym problemu. To też był jeden z moich warunków, gdy podpisywałem latem kontrakt ze Śląskiem, by mieć dobre relacje z dyrektorem sportowym. Zanim zaczęliśmy współpracę z Davidem, spotkaliśmy się. Akurat tak się złożyło, że w Chorzowie, gdzie rozmawialiśmy przez trzy godziny na temat piłki, życia i tego, jak wyobrażamy sobie wspólne funkcjonowanie w Śląsku. Nie znaliśmy się wcześniej, ale na koniec spotkania podaliśmy sobie rękę i uznaliśmy, że wchodzimy w to razem.
Zawsze jest trudniejsza, nie tylko dla Śląska, dla każdego. Ale ja się nie obawiam. Z jednej strony kompletnie nic nie musimy, ale z drugiej naprawdę mocno chcemy. I to jest uczucie, które w nas dominuje. Chcemy grać, trzymać ten kolektyw i przede wszystkim punktować. W piłce nożnej kluczowa jest energia - na treningu, w szatni, podczas meczów. To przede wszystkim energią wygrywa się spotkania, taktyka ma w tym wszystkim tylko pomóc. Jeśli będziesz miał 20 proc. energii, a 80 proc. taktyki, to nic z tego nie będzie. To energia musi dominować. Ona w Śląsku jest, wszyscy ciągniemy ten wózek w jedną stronę i to się czuje. Także na mieście, na trybunach, gdzie też jednym z naszych celów przed sezonem było to, by pociągnąć za sobą kibiców. Pierwszy raz ten potencjał na trybunach poczułem w sierpniu podczas meczu z Lechem Poznań. Wtedy ten doping nas poniósł, wygraliśmy 3:1. Później dalej na tym rośliśmy. Jesienią na meczach z Rakowem czy Legią we Wrocławiu był komplet, dziś mamy średnią ponad 20 tys. widzów na spotkanie, drugą w ekstraklasie. To też jest coś, na co liczymy i co chcemy utrzymać na wiosnę, bo trybuny dają nam niesamowitą energię.
A kto tak mówi?
Na pewno nie analizuję aż tak wiele. Kiedyś spędzałem na tym całe dnie, nawet noce, a drużyna wcale lepiej nie grała. Uznałem, że to nie ma sensu. Stawiam na wydajność i treściwy czas pracy, czego wymagam też od ludzi ze swojego sztabu. Kiedyś potrafiliśmy zajmować się pięć godzin jedną akcją, dziś już tego nie ma. Myślę, że to też jest klucz do tego, aby dobrze funkcjonować i złapać równowagę. Z boku to faktycznie może wyglądać tak, że wyluzowałem, ale my chyba mamy trochę problem z definicją luzu.
Dla mnie luz to wcale nie jest klepanie po plecach i brak dyscypliny. Dla mnie to bycie sobą - otwartym, naturalnym, szczerym. Zazwyczaj jak wchodzisz do nowej szatni, przez pierwszy miesiąc czujesz się tak, jakbyś siedział w kinie i oglądał piękny film. Wszyscy - w mniejszym lub większym stopniu - grają tych, kim nie są. Te prawdziwe nawyki wychodzą dopiero po czasie. Dużo o tym w Śląsku rozmawiamy, też uczulamy zawodników, by byli otwarci, szczerzy. Ja jestem bardzo bezpośredni w stosunku do każdego, walę prosto z mostu i nie mam z tym problemu, ale to nie znaczy, że pewne granice mogą być przekraczane. Cały czas wymagam dużo od swoich zawodników i sztabu. Wszyscy wiedzą, jakie są zasady i na co sobie mogą pozwolić, ale też widzą, że więcej się uśmiecham, bo sam to widzę.
Myślę, że najbardziej zmieniły mnie dzieci. Mój syn Janek powiedział mi: "tata, skoro ja chodzę w dresie, to ty na meczach też możesz być w dresie, a nie w garniturze". No i zacząłem, choć wcześniej tego nie robiłem. Gdy pierwszy raz byłem w Śląsku, to po meczu wracałem do domu, odpalałem komputer i oglądałem jeszcze raz mecz. To zmieniło się dopiero pod koniec poprzedniego sezonu - po wygranej z Wisłą Płock, gdy pierwszy raz wyszedłem na rynek coś zjeść. Po tamtym spotkaniu z Wisłą tak się złożyło, że byłem we Wrocławiu sam, żona z dziećmi akurat wyjechała do Warszawy. To był ten pierwszy moment, gdy w ten sposób celebrowałem zwycięstwo. A później przyszły kolejne, już świętowane z rodziną, której podczas tej drugiej kadencji w Śląsku też poświęcam więcej czasu. I to jest chyba największa zmiana, z której właśnie wszystko się bierze.