Kandydatów na nowego selekcjonera reprezentacji Polski w zasadzie jest dwóch. Michał Probierz, który prowadzi obecnie kadrę do lat 21 i Marek Papszun, który wraz z końcem poprzedniego sezonu po odejściu z mistrzowskiego Rakowa pozostaje bez pracy. Niektórzy działacze PZPN co prawda forsują jeszcze na to stanowisko Jana Urbana - obecnie szkoleniowca Górnika Zabrze - ale Cezary Kulesza zastanawia się przede wszystkim nad Probierzem i Papszunem. Zanim prezes PZPN ogłosi swoją decyzję, chce jeszcze poznać zdanie wiceprezesów, dyrektora sportowego PZPN Marcina Dorny i tzw. baronów, czyli szefów wojewódzkich związków piłkarskich. Może nie będzie ono kluczowe, ale na pewno ważne. Też dla samego prezesa, który oficjalnie nowego selekcjonera ma przedstawić w środę po południu. Nieoficjalnie rozstrzygnie się to jednak we wtorek wieczorem - w jednym z warszawskich hoteli, gdzie Kulesza spotka się z działaczami na kolacji przed środowym zarządem PZPN.
Andrzej Niewulis: Z Michałem pracowałem tylko rok, w dodatku bardzo dawno, bo w sezonie 2009/2010 w Jagiellonii Białystok. Z Markiem te wspomnienia są świeższe i dłuższe, bo współpracowaliśmy przez 5,5 roku, rozstaliśmy się dopiero zimą. To był najlepszy czas w mojej karierze. Dołączyłem do Rakowa Częstochowa po awansie do pierwszej ligi. Widziałem, jak Papszun budował ten klub, jakim jest trenerem, psychologiem i przede wszystkim człowiekiem. Chciałbym, żeby został nowym selekcjonerem.
- Już półtora roku temu, kiedy z kadry odchodził Paulo Sousa, mówiłem, że Marek to odpowiednia osoba na to stanowisko. Już wtedy to był dla niego dobry czas, a teraz jest jeszcze lepszy. Ktoś może zarzucić mi oczywiście brak obiektywizmu, ale nie uważam tak jedynie dlatego, że razem pracowaliśmy, bo w Rakowie też przeżywaliśmy trudniejsze chwile.
- Tak, to na pewno nie był dla mnie łatwy moment, bo wszystko jeszcze zbiegło się z moim urazem - ten powrót na boisko był dłuższy, niż zakładaliśmy. Ale takich chwil miałem więcej. Nigdy o tym nie mówiłem, ale wcześniej też dwukrotnie byłem bliski odejścia z Rakowa. I też wiązało się to z moimi kontuzjami. Zaciskałem wtedy zęby i walczyłem, za co jestem wdzięczny trenerowi, ale też klubowi czy właścicielowi, że dali mi taką szansę. Że grali ze mną w otwarte karty i mówili: "Andrzej, będzie ciężko, na ten moment jesteś ostatnim stoperem do gry". To było dla mnie ważne, że ten komunikat był jasny, powiedziano mi o tym wprost. A że w styczniu się nie udało? Na pewno to, że regularnie zmagałem się z urazami, mi nie pomogło. Żeby nie było: nie mam teraz do nikogo pretensji, bo pożegnaliśmy się z klasą. Choć wiadomo, że to nie są przyjemne momenty - w sierpniu, kiedy Raków w Sosnowcu grał o Ligę Mistrzów, serduszko jeszcze trochę zakuło - ale takie jest życie piłkarza. Tak to wygląda na poważnym i profesjonalnym poziomie, gdzie nie ma sentymentów.
- Spokój, choć o wiele łatwiej w tym przypadku jest mi wskazać podobieństwa, bo obaj zawsze dobrze zarządzali drużyną. A nie mam wątpliwości, że teraz reprezentacji brakuje właśnie takiej twardej i silnej ręki. Słowem: dyscypliny. Myślę, że tutaj można zauważyć między nimi jedynie dyskretne różnice. U Michała - choć zaznaczam, że pracowałem z nim dawno temu - na pewno można było sobie pozwalać na więcej żartów w miejscu pracy. Może był trochę lepszym motywatorem, choć Marek też potrafił to robić, ale w inny sposób. Bardziej spokojnie, konstruktywnie, merytorycznie. Nie mówię, czy to dobrze, czy źle. Chcę po prostu wskazać jakieś różnice. One na tym polu są subtelne. Większe widać na samym boisku, gdzie przede wszystkim mógłbym wskazać na styl gry. Michał na pewno przez te lata się rozwinął - to widać - ale jego zespoły zawsze bazowały na dośrodkowaniach i grze w bocznych sektorach. W Rakowie było wręcz odwrotnie. U Marka zawsze dominowała chęć gry środkiem, a wahadła miały tylko w tym pomagać, gdy środek był zamknięty.
- Jeśli już, bardziej mówił o tym między wierszami. Trener zawsze był nastawiony na tu i teraz. Skupiał się na nas, czyli na drużynie. Nawet gdy łączono Marka z Legią, zawsze powtarzał nam, że do końca jest z nami. A na zewnątrz starał się wyciszać te sprawy, mimo iż wiedzieliśmy, że jakieś rozmowy są prowadzone. I tutaj płynnie możemy przejść do ostatnich tematów i reprezentacji, bo nie wierzę, że za trenera Papszuna jakieś trudne sprawy wychodziłby poza szatnię. A nawet jeśli coś by z niej wypłynęło, każdy następny wiedziałby, że to więcej nie ma prawa się wydarzyć. Taki właśnie jest Papszun. Szczery i bardzo lojalny w stosunku do piłkarzy, ale od nich wymaga tego samego. Albo to akceptujesz, albo nie ma zmiłuj.
- Patrząc na ekspresyjne zachowanie trenera w trakcie spotkań - na to, jak żyje przy ławce rezerwowych, jak przeżywa spotkania, pewnie każdy myśli, że w szatni też jest ostro. A to nieprawda. To też było dla mnie zaskoczeniem, bo na początku myślałem, że skoro Marek krzyczy na nas przy linii, to za chwilę w szatni nas rozniesie. Nie mówię, że nigdy na nas nie krzyknął, ale robił to bardzo rzadko. A do tego doskonale wiedział kiedy, bo zarządzanie drużyną - o czym już wspomniałem - to jego jedna z większych zalet. W przerwach meczów - nawet, gdy nam nie szło - Marek zawsze zachowywał spokój. I tym spokojem zarażał zawodników. Przekazywał wtedy wyłącznie merytoryczne uwagi, że musimy poprawić to, czy tamto, w tej sytuacji podejść wyżej, a w innej szybciej operować piłką. To zawsze były tego typu wskazówki. Jeśli słuchałeś jego podpowiedzi, wychodziłeś na tym tylko dobrze.
Tak było w szatni, ale oprócz tego Marek doskonale potrafił oddzielić to wszystko od czasu wolnego, bo kiedy spotykałeś go poza pracą, zawsze widziałeś człowieka uśmiechniętego, łagodnego i optymistycznie nastawionego do życia. Takiego, który spyta, jak w domu, porozmawia, czasem nawet coś doradzi, zażartuje. To po prostu normalny, fajny gość. Dopiero w pracy zmienia się w szefa - tam jest generałem - ale te dwie sfery w przypadku Marka trzeba wyraźnie rozdzielić.
- Nie, bo myślę, że Marek potrafi takie osobowości stworzyć. Nawet jeśli ich na pierwszy rzut oka nie widać. Ja chyba jestem najlepszym przykładem, a na pewno najłatwiej jest mi mówić o sobie. Nigdy nie byłem piłkarzem, czy nawet dzieckiem, mającym jakoś super wykształcone cechy przywódcze. Wiadomo, że rozwijałem się i pracowałem nad sobą, ale dopiero po moim przyjściu do Rakowa Marek zbudował mnie jako prawdziwego lidera. Wykształcił to we mnie na tyle, że zostałem kapitanem drużyny. Pamiętam, że stało się to na obozie w Turcji, w jednym sparingu, kiedy przejąłem opaskę. Kapitanem był wtedy Rafał Figiel. Marek mówił mi wcześniej, że na mnie liczy - łącznikiem między nim a drużyną był wtedy też trener mentalny Paweł Frelik - ale to i tak było dla mnie zaskakujące. No i budujące, bo dało mi to jeszcze większego kopa do dalszej pracy. Widocznie coś we mnie zobaczył, dobrze to wszystko zdiagnozował. Zresztą było tak nie tylko ze mną, bo w Rakowie trener doszedł do takiego momentu, że to my przede wszystkim sami wymagaliśmy od siebie. Jestem przekonany, że teraz w kadrze byłoby podobnie. Jeśli obejmie reprezentację, to już przed przyjazdem na pierwsze zgrupowanie będzie miał w najdrobniejszych szczegółach dopracowany plan, czego oczekuje od każdego z zawodników. Jeśli już tego planu nie ma. Podejrzewam, że ma.
- Z jednej strony sam jestem ciekawy, jak to będzie, ale z drugiej bardzo spokojny, że będzie dobrze. Tutaj nie mam żadnych wątpliwości. Nie wierzę, że Marek będzie chciał zrezygnować z Roberta Lewandowskiego, ale wiem, że Robert będzie musiał się dostosować. Jestem wręcz tego pewny. Wiadomo, że to inna skala, ale tak było w Rakowie z Ivim Lopezem, który na początku pobytu również trochę kręcił nosem, nie był przekonany do pomysłu trenera. Gdy jednak zobaczył, że on daje efekty i jeśli się nie dostosuje, to czeka go ławka, w końcu się zaadaptował. Tak działa Marek. Tutaj szef jest jeden. Reprezentacja potrzebuje właśnie teraz takiego selekcjonera, bo czas głaskania już minął. Każdy, kto zna Marka, wie, że to odpowiedni kandydat na to stanowisko. Trener na europejskim poziomie - doskonale przygotowany mentalnie, ale też taktycznie. Na pewno da radę.