Ruch Chorzów walczy o wydostanie się z dna. Teraz to jego największy kapitał

Nieudolne rządy, matactwa i brak czytelnego planu na przyszłość. W ostatnich latach Ruch Chorzów staczał się na dno. Aż stoczył się do trzeciej ligi, gdzie w tym roku obchodzi stulecie istnienia. - Jeszcze pół roku temu nikt nie dałby nam nawet pół złotówki, ale teraz to się zmienia - mówi Seweryn Siemianowski, nowy prezes Ruchu Chorzów.

Tydzień z... to nowy cykl na Sport.pl, w którym codziennie, przez siedem dni publikujemy artykuły dotykające wspólnego tematu. Od 30 marca do 5 kwietnia piszemy o upadłych polskich klubach.

Najciekawsza w tym klubie jest historia: Ruch Chorzów aż 29 razy stawał na podium mistrzostw Polski: zdobył 14 tytułów, sześć razy był wicemistrzem i dziewięć razy kończył ligę na trzecim miejscu. W tabeli wszech czasów ekstraklasy wyprzedzają go tylko Legia Warszawa i Wisła Kraków. Ostatnie lata dla Ruchu to jednak pasmo porażek i strat. Nie tylko finansowych, ale także - a może nawet przede wszystkim - sportowych. Chorzowski klub jeszcze nigdy nie upadł tak nisko. Trzy lata temu zleciał z ekstraklasy do pierwszej ligi, dwa lata temu spadł do drugiej, a wiosną zeszłego roku stoczył się do trzeciej.

Zobacz wideo Cezary Kucharski o pakiecie pomocowym PZPN: To był ostrożny krok

„Ruch to my, a nie wy”

- Patrząc na to, kto i jak zarządza tym klubem, można się było spodziewać takiego obrotu spraw. Wcale mnie to nie dziwi. To są ludzie, którym wydaje się, że wszystko wiedzą na temat sportu, piłki, zarządzania. No więc nie, nie wiedzą. By ocenić ich poziom dyletanctwa, wystarczy spojrzeć na miejsce, w którym obecnie znajduje się klub. Ono w zasadzie mówi wszystko - mówił na początku maja Jacek Bednarz, były piłkarz Ruchu. Klub jeszcze wtedy miał iluzoryczne szanse na utrzymanie się w drugiej lidze. W następnej kolejce zremisował jednak z Błękitnymi Stargard (1:1), a spadek do trzeciej ligi stał się faktem.

Dla kibiców już ta pierwsze relegacja była ogromnym ciosem, po którym długo nie mogli się otrząsnąć. A po trzecim z rzędu mieli dość. - Ruch to my, a nie wy - nawoływali do działaczy, a latem ogłosili bojkot. Zresztą już w trakcie poprzedniego sezonu pojawiały się głosy, że może jednak warto zacząć wszystko od zera. Choćby od B-klasy, czyli pójść drogą Widzewa Łódź, który w 2015 roku powołał do życia stowarzyszenie w miejsce upadającej spółki - zaczął od czwartej, a teraz jest na dobrej drodze, by wywalczyć awans do pierwszej ligi. Po 22 kolejkach jest liderem, ma pięć punktów przewagi nad drugim w tabeli Górnikiem Łęczna.

Zaczęło się od odejścia Fornalika

Głównym sponsorem Ruchu jest miasto, które od wielu lat dokłada kolejne miliony do zadłużonego klubu. Ostatnio była nim też firma Carbonex, produkująca łańcuchy. Carbonex, czyli de facto biznesmen Zdzisław Bik, który w lipcu przestał być jednak szefem rady nadzorczej chorzowskiego klubu. Bik poszedł jednak Ruchowi na rękę i w lutym zamienił swoje pożyczki (2 mln zł) na klubowe akcje.

- Jak patrzę na wszystko z boku, to ubolewam. Naprawdę ubolewam, że tak zasłużony klub trafił w ręce ludzi tak bardzo niekompetentnych. Zresztą to w ogóle chyba jakiś rekord, by zespół zaliczał trzy spadki rok po roku - mówił w maju Bednarz. Rekord to nie był, ale by znaleźć w Polsce podobną historię, trzeba szukać daleko. Bo ostatni raz taki zjazd - blisko 50 lat temu (1970-72) - zaliczyła Cracovia (kilka lat temu blisko była Polonia Bytom: trzy spadki w cztery lata).

Zdaniem Bednarza wszystko, co złe w Ruchu zaczęło się od odejścia Waldemara Fornalika. Wcześniej to był klub, który falował. Żył przede wszystkim z transferów, a nie osiągnięć sportowych. Czyli w jednym roku bił się o medale, a w kolejnym o utrzymanie. Jego atutem miał być także stadion, ale przedłużający się remont Śląskiego sprawił, że ten plan upadł. Fornalik, który w Ruchu spędził całą piłkarską karierę (1983-1994), a potem prowadził Niebieskich w latach 2009-2012 oraz 2014-2017, dorabiając się po sezonie 2011/12 przydomka Waldek King (zdobył wtedy wicemistrzostwo), też w końcu zrezygnował. Odszedł w kwietniu 2017 roku, zostawiając zespół na 14. miejscu w ekstraklasie. Zastąpił go wtedy ściągnięty z Grecji Krzysztof Warzycha - piłkarska ikona klubu, ale bez trenerskiego doświadczenia. To pod jego wodzą chorzowianie spadli do pierwszej ligi.

"Nie zostawiajcie nas samych"

Teraz Ruch jest już na nieznanych sobie dotąd peryferiach futbolu. Na dodatek trafił tam w najgorszym dla siebie okresie, bo w tym roku obchodzi stulecie istnienia. Niewiele jednak brakowało, by w ogóle do tych obchodów nie doszło, bo jeszcze w lipcu wydawało się, że to już koniec. Ruch przeżywał wtedy najtrudniejszy czas w historii. W trzeciej lidze, zadłużony, bez pieniędzy i planów na przyszłość. A do tego bojkotowany przez część kibiców, którzy mieli dość kłamstw i nieudolnych rządów. - Chciałbym, żebyśmy wszyscy dmuchali w jeden żagiel. Ale kibiców rozumiem. Sam jestem jednym z nich. Zdaję sobie sprawę, że pewne sprawy zaszły za daleko. Proszę tylko, żeby pamiętali o tym, że Ruch to nie są ludzie, którzy doprowadzili ten klub na skraj upadku. Ruch to marka, na którą pokolenia pracowały od stu lat. Jeżeli kibiców zabraknie na sobotnim meczu, to trudno będzie mówić o piłkarskim widowisku. Dlatego rozumiem piłkarzy, którzy apelują: "Nie zostawiajcie nas samych" - mówił w sierpniu wiceprezes Ruchu Marcin Waszczuk w rozmowie z katowickim oddziałem "Gazety Wyborczej".

Do pierwszego meczu sezonu pozostawał wtedy tydzień. Waszczuk rządził od kilku tygodni klubem po tym, jak odeszli z niego znienawidzeni przez kibiców Janusz Paterman (członek rady nadzorczej), Jan Chrapek (prezes) i Marek Mandla (dyrektor sportowy). O tym, jak trudny to był czas, najlepiej świadczy liczba sprzedanych karnetów. Ruch na kilka dni przed spotkaniem z Foto-Higieną Gać (1:3) sprzedał ich ledwie 12. Ostatecznie na stadion przy Cichej przyszło nieco ponad tysiąc kibiców, ale nie prowadzili oni dopingu. Zostali też wpuszczeni za darmo, taką decyzję podjął zarząd klubu. Dwa tygodnie później - na kolejnym meczu z MKS Kluczbork (0:0) - kibiców było już o połowę mniej.

"Ludzie nam ufają. Jesteśmy coraz bardziej wiarygodni"

Taki stan rzeczy utrzymywał się do października, aż kibice zawiesili protest. Kiedy klub wypłacił piłkarzom i trenerom zaległe pensje, wrócili na stadion. Dzień później nowym prezesem został akceptowany przez kibiców Seweryn Siemianowski, a ze stanowiska wiceprezesa odwołano Waszczuka. - Początki nie były łatwe. Wciąż jest daleko do ideału, ale chociaż idziemy w dobrą stronę, bo jeszcze pół roku temu nikt nie dałby nam nawet pół złotówki. Teraz to się zmienia, ludzie nam ufają. Jesteśmy coraz bardziej wiarygodni i co najważniejsze: w końcu wypłacalni. Jakieś tam delikatne obsunięcia się jeszcze co prawda zdarzają, ale są już naprawdę niewielkie - mówi Siemianowski.

Siemianowski to wychowanek i były zawodnik Ruchu, dla którego w latach 1994-99 rozegrał 73 spotkania (51 w ekstraklasie). W 1996 roku zdobył z chorzowskim klubem Puchar Polski, a dwa lata później wystąpił w finale Pucharu Intertoto. Po zakończeniu kariery piłkarskiej rozpoczął pracę trenerską - szkolił m.in. grupy młodzieżowe i rezerwy Ruchu, a także juniorskie reprezentacje Śląska. Teraz łączy pracę prezesa z funkcją dyrektora sportowego, bo formalnie w klubie nie ma takiej osoby na etacie. - Poprzedni rok pod względem sportowym był dla nas najgorszy w historii, ale odkąd jestem prezesem, to Ruch jeszcze nie przegrał - zwraca uwagę Siemianowski.

Kibice, czyli w tej chwili największy kapitał

W tym sezonie celem Ruchu jest awans. Obecnie zespół znajduje się na trzecim miejscu w trzeciej lidze, traci sześć punktów do lidera, rezerw Śląska Wrocław. Promocję uzyska tylko zwycięzca ligi. Chyba że PZPN wskaże inne rozwiązanie. - Słyszę, że koncepcje są różne. Jeśli sezon nie zostanie wznowiony, może zostać anulowany. Pojawił się też pomysł, by z każdej grupy trzeciej ligi awansować po cztery zespoły. Wtedy w drugiej lidze stworzono by z nich drugą grupę. Wiadomo, że dla nas to byłoby dobre rozwiązanie, ale jednak wolelibyśmy wywalczyć awans na boisku, a nie przy zielonym stoliku - mówi Siemianowski.

Podobnie do sprawy podchodzą kibice. To w tej chwili chyba największy kapitał Niebieskich, który nie tylko zapełnia stadion, ale też sam apeluje do klubu o podwyższenie cen biletów albo decyduje się wpłacać pieniądze za każdego gola w sparingu. Ostatnia inicjatywa to wirtualny bilet. Na niedzielny mecz ze Ślęzą sprzedano ich ponad 2 tys. - To jest magia. Nasi kibice są fantastyczni. To również dzięki nim teraz aż tak bardzo się nie boimy. Wierzymy w to, że przetrwamy ten trudny moment. I wrócimy tam, gdzie nasze miejsce. Bo miejsce Ruchu jest w ekstraklasie - kończy Siemianowski.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.