Robert Lewandowski z piorunem wyciętym we włosach, ale bez siły rażenia. Thiago Cionek blady z nerwów w środku obrony i z golem samobójczym na 0:1. Grzegorz Krychowiak, bezpiecznik drużyny, który wysadzało w pierwszej połowie, a w drugiej Krychowiak zrobił najgorsze podanie w stronę własnej bramki od czasu, gdy Michał Żewłakow podawał w Belfaście do Artura Boruca. Arkadiusz Milik, klucz do przyspieszania polskich akcji, podający do nikogo. Kuba Błaszczykowski, jubilat z setnym meczem w kadrze, hamowany przez kontuzję stopy i zmieniony jeszcze w przerwie. Łukasz Piszczek przegrywający starcia z Mbaye Niangiem. Piotr Zieliński, jedyna iskra wyobraźni w pierwszych minutach, szybko przygasł.
To był mecz z koszmaru, zbiorowa zapaść. Ofensywne ustawienie z Piotrem Zielińskim obok Grzegorza Krychowiaka i Milikiem obok Lewandowskiego nie działało. A właściwie należałoby powiedzieć, że Polacy nie odważyli się sprawdzić, czy zadziała. Odważne ustawienie, ale zachowawcze granie - taka była droga do tego nieszczęścia. Ze strachu przed błędem urodziły się błędy. Z prób bezpiecznego grania nie wynikało żadne bezpieczeństwo. Wolne wyprowadzanie piłki z obrony, w poprzek a nie do przodu, Senegalczyków w ogóle nie wyciągnęło spod własnej bramki, a Polaków uśpiło.
W zamieszaniu w pomocy Senegalczycy lepiej zbierali bezpańskie piłki. Niang polował na błędy polskiej prawej strony i obłowił się tam wyjątkowo. Senegalczycy nie robili nic wyjątkowego, byli po prostu mądrze przyczajeni, w miarę staranni i czekali na swoje szanse. Polacy niby wzięli na siebie ciężar prowadzenia gry, ale tylko dla alibi. Tyle było rozmów o słabym senegalskim bramkarzu, a Polacy nie dali sobie okazji, by to sprawdzić. Lewandowski był odcięty od podań i jeśli chciał jakiejś akcji, to musiał ją sobie wymyślić i zrealizować sam. Tak jak na początku drugiej połowy, gdy odebrał piłkę, uciekł z nią, został sfaulowany i strzelił z wolnego. Ale bramkarz obronił. A było już wtedy 2:0.
Wydawało się, że może w przerwie uda się zrobić jakiś reset. Ale wprowadzony na drugą połowę Jan Bednarek po obiecującym początku - wreszcie przyspieszyło wyprowadzenie piłki - stał się uczestnikiem zamieszania z Krychowiakiem i Wojciechem Szczęsnym, po którym Niang wepchnął piłkę do pustej bramki na 2:0. I to było polskie nieszczęście w pigułce: ani Krychowiak ani Bednarek nie widzieli, że podczas akcji sędzia techniczny wpuszcza stojącego za linią Nianga z powrotem na boisko. Bednarek stał z blisko Krychowiaka, by przejąć piłkę, Szczęsny wyszedł, ale nie zatrzymał Nianga. Od początku wszystko nie tak. I kontaktowa bramka w ostatnich minutach, taka jakiej można się było spodziewać, ze stałego fragmentu gry: Kamil Grosicki na głowę Krychowiaka, wcale bliższego kontaktu z remisem Polakom nie dała. Niby odżyła wiara. Ale nadal nie pojawiały się dobre pomysły.
Powrócił syndrom kopenhaski. Od pamiętnego wieczoru w Glasgow jesienią 2015, gdy w pogoni z 1:2 do 2:2 wykuwał się awans do Euro 2016, Polska tylko raz przegrywała w meczu o punkty. W Kopenhadze z Danią. I zupełnie nie potrafiła sobie wtedy z tą sytuacją poradzić. Już od 0:1 stała się łatwym celem. Pierwsza stracona bramka nie otrzeźwiła jej, tylko wprawiła w popłoch. Polacy tracili kolejne bramki, aż do 0:4, Lewandowski frustrował się w walce z Simonem Kjaerem, trudno było kogokolwiek wyróżnić. Tamto nieszczęście wzięło się z rozluźnienia na finiszu eliminacji. To w Moskwie wzięło się ze strachu. Ale efekt był podobny.
Dania była ciosem w dumę, przypomnieniem, że Polska nie jest jeszcze gotowa na mundial, że stała się zbyt przewidywalna. Cała energia w miesiącach po awansie do mundialu poszła w to, by tę nieprzewidywalność zwiększyć. Pojawili się nowi piłkarze, nowe warianty. Ale 20 czerwca 2018 Polska wróciła do Kopenhagi. To afrykańskie drużyny miały się rozpadać po stracie pierwszego gola. A rozsypała się na długie minuty drużyna Adama Nawałki. Teraz pozostaje czekać, czy pozbiera się tak szybko jak po tamtym ciosie z Kopenhagi. Musi, bo mecz z Kolumbią będzie o pozostanie w turnieju.