Gdy wchodzi na boisko, zadziwia rywali. Najniższy zawodnik w Polsce robi furorę

Piotr Wesołowicz
- Wiele osób na trybunach jest przeciętnego wzrostu jak ja. Fajnie, że mogę im pokazać, że ktoś taki potrafi grać na zawodowym poziomie - mówi Sport.pl Loren Jackson jr. Gracz Legii jest dzisiaj najniższym koszykarzem w całej Orlen Basket Lidze, ale "Mały Loren" i tak robi furorę. - Jeśli ktoś jest tak niski, a mimo to zabrnął na ten poziom, to musi być naprawdę wyjątkowy - tłumaczy nam trener Legii Marek Popiołek.

– Co kilka lat – mniej więcej co dekadę – NBA bierze do ligi "mikrusa". Pamiętacie Earla Boykinsa i Spuda Webba? To się zdarza. A Loren jest typem zawodnika, który ułatwia innym grę. I to czyni go wyjątkowym – w ten sposób o Lorenie Jacksonie jr. mówił w 2021 r. jego ojciec Loren Jackson.

Zobacz wideo To byłby hit! Wielki talent z NBA zagra dla Polski?

Syn właśnie odebrał dyplom uczelni w Akron, gdzie występował w tamtejszej drużynie Zips. I choć liga NCAA z powodu pandemii przyznała graczom uniwersyteckim możliwość rozegrania dodatkowego sezonu, Jacksonowie byli pewni – czas spróbować dostać się do najlepszej ligi świata.

"Od zawsze byłem najmniejszy. Ale uczyniłem z tego atut"

W tamte wakacje 21-letni Jackson jr. trenował wyjątkowo ciężko, aby "oszukać przeznaczenie" i dostać się do NBA. Ale żaden klub nie zaryzykował, by wybrać w drafcie "mikrusa". "Mały Loren" wyjechał do Europy. Grał we Francji, Czarnogórze i we Włoszech, a od kilku tygodni jest w Warszawie, w Legii.

– Od początku widziałem, że mamy w drużynie mnóstwo utalentowanych graczy. Ja jestem po to, by inni gracze stawali się lepsi. To proces, ale wiedziałem, że w pewnym momencie "kliknie" i zaczniemy wygrywać – mówi Sport.pl Loren Jackson jr, który od początku wprawia warszawskich kibiców w osłupienie. Fani najpierw wątpili, jak tak niski zawodnik może w ogóle grać zawodowo w koszykówkę, a co dopiero dać impuls przeciętnej w tym sezonie Legii. Teraz, widząc, jak kieszonkowy rozgrywający wiąże nogi dużo wyższym rywalom, zbierają szczęki z podłogi. "Małego Lorena" Warszawa pokochała.

Gdyby Jackson dostał się do NBA, nie byłby najniższym graczem w jej historii. Boykins i Webb, których wymienił ojciec zawodnika, mierzyli odpowiednio 168 i 165 cm, a przecież najniższym koszykarzem, który biegał po amerykańskich parkietach, był Muggsy Bogues – mierzący 160 cm.

Jackson jr to przy nich dryblas – oficjalnie mierzy 173 cm, choć test oka wystawia temu pomiarowi trzy z minusem. Dodatkowo Loren jest drobnej postury, nie jest typem koszykarza, który budzi szacunek dzięki muskulaturze. Słowem: nie przypomina zawodowego koszykarza.

– Cała moja rodzina jest niska. Ja wśród rówieśników zawsze byłem najmniejszy i na pewno nie najsilniejszy. Ale od początku uczyłem się, jak sterować grą, kiedy przyspieszać, jak wślizgiwać się pod kosz. Można powiedzieć, że moja słabość stała się moim największym atutem – mówi nam Jackson jr.

Mierzący oficjalnie 173 cm koszykarz nie jest też najniższym graczem w polskiej lidze. Tomasz Kwasiborski z Pruszkowa i Robert Szczerbala ze Stargardu Szczecińskiego w rubryce wzrost mieli wpisywane po 171 cm, ale to gracze, którzy po parkietach biegali w latach 90., jeszcze w innej rzeczywistości. Jeszcze wcześniej, na przełomie lat 70. i 80., w polskiej lidze występował Kent Washington, który znany był nie tylko z gry w lidze, ale i z filmu "Miś". On oficjalnie mierzył 174 cm. Kilka lat temu w Stali Ostrów Wlkp. błyszczał mierzący 173 cm Aaron Johnson, z kolei Tarnobrzeg doskonale pamięta Josha Millera, który ponad dekadę temu występował w tamtejszej Siarce. On był z całego grona najniższy. "Mierzy 170 cm. Albo 169. A w zasadzie to 168..." – pisaliśmy o nim w Sport.pl.

Legia wybierała między "Małym Lorenem" a dawną gwiazdą

Ale dzisiejsza koszykówka jest jeszcze bardziej atletyczna. Loren Jackson przy rywalach wygląda niczym młodszy brat. Ale taki, który potrafi się starszemu rodzeństwu odwinąć. – Czasem widzę w oczach rywala to zdziwienie. I pewność siebie, że na pewno z kimś mojego wzrostu sobie poradzi. I już wtedy wiem, że mam nad nim przewagę – tłumaczy Loren Jackson jr, gdy rozmawiamy w hotelu Varsovia.

27-latek dołączył do Legii pod koniec stycznia. Legia szukała kogoś w miejsce zwolnionego Shawna Pipesa jr. Klub czekał na decyzję Kyle'a Vinalesa, byłego gracza Legii, ale gdy ten zbyt długo się namyślał, podjęto odważny krok, by postawić na "Małego Lorena".

I nie był to wybór oczywisty. W tym sezonie Jackson jr to obieżyświat. Sezon zaczynał we Francji, w ekipie BCM Gravelines. Po słabszym początku Amerykanin został zwolniony i trafił do Włoch do zespołu Happy Casa Brindisi. Ale po miesięcznym okresie próbnym także pożegnał się z grą. Częste zmiany klubów mogły też budzić wątpliwości co do klasy zawodnika. Na szczęście niesłusznie.

– We Francji było świetnie. Grałem nieźle, choć stać mnie było na więcej. W zespole pojawiły się kontuzje, przyszły porażki, a klub chciał coś zmienić. Nikogo nie winię, że sprawy tak się potoczyły. Dostałem wtedy sporo ofert, ale chciałem zmienić otoczenie i postawiłem na Włochy. Ale to była – po prostu – zła decyzja – tłumaczy Jackson jr. W ten sposób zawędrował do Legii.

Ale i tu sielanki nie było. Legia, która zainwestowała w zespół potężne pieniądze, grała przeciętnie – ugrzęzła w środku tabeli, skazując się na walkę o play-off. A dosłownie tydzień po przyjściu Jacksona i po porażce ze Stalą u siebie 88:95, klub podjął decyzję o zwolnieniu trenera Wojciecha Kamińskiego.

– Oczywiście, że byłem w szoku, bo to trener Kamiński namówił mnie na grę w Warszawie, dużo rozmawialiśmy o mojej roli w zespole. A tu nagle… Pomyślałem sobie: no dobra, to zaczynamy zabawę od początku – śmieje się gorzko Jackson, nawiązując do szalonego sezonu w trzech różnych państwach.

Wtedy jednak życie napisało własny scenariusz – drużyna pod wodzą dotychczasowego asystenta Marka Popiołka odzyskała poczucie własnej wartości i pod koniec lutego zdobyła w Sosnowcu Puchar Polski.

Jedną z głównych ról odegrał właśnie Jackson. Startowi Lublin rzucił w ćwierćfinale 16 punktów i rozdał 13 asyst, a potem było jeszcze lepiej – 23 punkty w ćwierćfinale z Treflem Sopot i fantastyczne 24 w finale ze Stalą Ostrów. Po jednej z decydujących trójek Jackson odwrócił się w stronę trybun, by nasłuchiwać – z jednej strony buczenia kibiców Stali, z drugiej zachwytu całej reszty trybun. Już z medalem na szyi krzyczał zaś do kamer: "All I know is win!" ("Wszystko, co znam to zwyciężanie!").

Gdy pytamy Marka Popiołka o Lorena Jacksona, trener Legii odpowiada: – Przytoczę pewne słowa, które powiedział mi kiedyś jeden z trenerów pracujących w PLK: "Jeśli ktoś jest tak niski, a mimo tego zabrnął na ten poziom, to musi być w czymś naprawdę wyjątkowy". I w przypadku Lorena to się zgadza. Ma charakter prawdziwego "fightera", jest błyskotliwy i nieustraszony. Gra bez żadnych kompleksów, gra z pełnym poświęceniem i jego postawa może być inspiracją dla kolegów z zespołu – mówi szkoleniowiec Legii.

I dodaje: – Loren to jeden z liderów drużyny i najlepszy playmaker w zespole. Kiedy jest potrzeba, potrafi brać ciężar zdobywania punktów na swoje barki. Jego rola jest nie do przecenienia. Jako trener cieszę się również z tego, że jego atuty dobrze pasują do silnych stron Christiana Vitala i Marcela Ponitki. Cała ta trójka bardzo dobrze potrafi się uzupełniać w rotacji na pozycjach 1-2.

– Bardzo cenię trenera Marka. To były rozgrywający, więc doskonale mnie rozumie. W ogóle jest szkoleniowcem, który skupia się na zawodnikach, słucha ich potrzeb, podpytuje o ich zdanie. Świetnie nam się współpracuje – dodaje Jackson jr, którego pierwszym trenerem był jego ojciec.

"Myślisz, że nie potrafię grać, bo jestem niższy? No to popatrz"

– To dzięki niemu mam tyle pewności siebie. Dzięki niemu nigdy nie czułem się za mały, by grać w koszykówkę. Jeśli ktoś tak twierdził, to robiłem wszystko, aby udowodnić, że się myli. To było moje paliwo. Myślisz, że nie potrafię grać, bo jestem nieco niższy? No to popatrz – tłumaczy koszykarz.

Jackson twierdzi, że bycie synem trenera było błogosławieństwem, a z drugiej strony – przekleństwem. Musiał starać się dwa razy więcej i dwa razy więcej… się nasłuchać. A dyskusje o koszykówce toczyły się także w domu. – Mama jest nauczycielką, więc dbała o to, abyśmy z siostrą mieli dobre oceny. Ale potrafiła też wrzasnąć na mnie z trybun, była fanką z gatunku zaangażowanych – śmieje się Loren.

Choć jest charakterny i niezwykle zawzięty, to jego znakiem rozpoznawczym jest uśmiech. Po meczach długo zostaje z kibicami, robi sobie z nimi zdjęcia i rozdaje autografy. Warszawa ten uśmiech pokochała.

– Staram się uśmiechać zawsze, bo nie mam powodów do smutku. Kocham grać, zarabiam na tym pieniądze i dzięki temu mogę utrzymywać rodzinę. A koszykówka musi być zabawą, dlatego lubię, jak tłum reaguje na to, co robimy na boisku – tłumaczy.

I dodaje: – Lubię dzielić się energią z fanami. Wiele osób na trybunach jest przeciętnego wzrostu jak ja. Fajnie, że mogę im pokazać, że ktoś taki potrafi grać na zawodowym poziomie. Mogę stać się dla nich motywacją do pokonywania barier.

Legię i Jacksona czeka teraz spore wyzwanie. Sytuacja w tabeli jest niepewna, Legia z bilansem 12-10 jest siódma i balansuje na granicy play-off. Ale to właśnie przyjście Jacksona dało jej w pewnym stopniu impuls, m.in. otwierając na nowo Arika Holmana czy Raya Cowelsa.

– Z Arikiem świetnie się dogadujemy, Amerykanie w Legii się mną zaopiekowali, nie pozwalają mi się nudzić. Puchar Polski to jak do tej pory "highlight" mojej kariery, ale robota jeszcze nie jest skończona – mówi Jackson jr, mierząc wysoko – w mistrzostwo Polski.

Więcej o: