Sensacyjny awans do ekstraklasy. Sześć lat temu byli osiedlowym klubem

Piotr Wesołowicz
- Nie boję się, że będziemy kometą, która przeleci przez ekstraklasę i przepadnie. Od sześciu lat udaje mi się lecieć coraz wyżej. Nie widzę powodu, dla którego Dziki nagle miałyby spadać - mówi Sport.pl Michał Szolc, prezes Dzików Warszawa, które z osiedlowego klubu urosły aż do Energa Basket Ligi i mają szansę stać się nową jakością. Nie tylko w polskiej koszykówce.

Jak mówi sam o sobie, na koszykówce się nie zna. Zna się za to na biznesie - na relacjach, motywowaniu, budowaniu i zarządzaniu. 46-letni Michał Szolc, człowiek stojący za sukcesem polskiego oddziału Storytel, w 2017 r. – już zakochany w baskecie – przejął III-ligowy dzielnicowy klub z Ochoty. I zmienił go w Dziki.

Zobacz wideo "Zaczęło mnie odcinać, byłem bardzo rozkojarzony". Jan-Krzysztof Duda liderem klasyfikacji generalnej turnieju szachowego

A do tego stworzył wyjątkową otoczkę – klubowy hymn nagrał raper Spinache, drużynę budować pomagał skaut Denver Nuggets Rafał Juć, atmosferę na trybunach rozkręcała orkiestra dęta. A zespół rósł. I sześć lat później – ku zaskoczeniu wielu kibiców w Polsce – znalazł się w ekstraklasie. A to dopiero początek – przekonuje jego właściciel w rozmowie ze Sport.pl.

Piotr Wesołowicz: Po awansie Dziki ponoć grasowały nad Wisłą, świętując do bladego świtu...

Michał Szolc: Kaca nie było, bo się nie upiłem. W noc po awansie było tak dużo śpiewania, rozmawiania, spontanicznej radości, że nawet nie było potrzeby i czasu, by napić się szampana. Byłem co najwyżej pijany ze szczęścia i jest to piękne uczucie.

No a od poniedziałku zaczęło się na ostro – wywiady w mediach, rozmowy z Polskim Związkiem Koszykówki czy ze sponsorami. Teraz zawodnicy mogą pozwolić sobie na chwilę odpoczynku, ale reszta działa na pełnych obrotach, bo wbrew pozorom mamy bardzo mało czasu.

No właśnie: awansowaliście, i co dalej? Co trzeba zrobić w pierwszym rzucie?

– Po pierwsze – musimy być pewni, że nas stać, by się zgłosić do ligi. Słowem: musimy zbudować budżet. A druga praca jest związana ze składem. Wiadomo, że liczba Polaków na poziomie ekstraklasy jest ograniczona, a od nich trzeba zacząć.

Do składu jeszcze wrócimy. W którym momencie poczułeś, że TO się wydarzy, że zrobicie awans?

– To, że awansowaliśmy, poczułem dopiero po ostatnim niecelnym rzucie Górnika w meczu numer trzy. Nie kokietuję. Napięcie było do samego końca, a to, że po meczach w Wałbrzychu prowadziliśmy w serii 2-0 nie oznaczało absolutnie nic, a na pewno nie uprawniało nas do planowania i zastanawiania się, co zrobimy po awansie.

Inna sprawa, że od początku sezonu wierzyliśmy, że gramy o awans, choć mieliśmy momenty kryzysu – przegrane derby z Polonią i porażka w Tychach z GKS. Ale po nich zaczęliśmy iść w górę, rosła nasza pewność siebie. Nie jestem w stanie wyliczyć dokładnie, ale myślę z 26 wygranych meczów w sezonie zasadniczym pewnie z 15 wygraliśmy po dramatycznej końcówce, zwłaszcza pod koniec rozgrywek – w marcu w Koszalinie wygraliśmy 86:82, a ważne trójki trafiał Grzegorz Grochowski, w lutym wygraliśmy z ekipą ze Starogardu po dogrywce 81:75. A na finiszu rozbiliśmy Hydrotruck Radom na wyjeździe 91:63.

A play-off?

– Nie wątpiłem, że przejdziemy Deckę Pelplin – nie dlatego, że lekceważę ten klub, ale realnie oceniam, że jesteśmy dziś mocniejsi. Dużo trudniejszy był Radom – presja podskoczyła do sporych rozmiarów, graliśmy o finał.

Przełomem był czwarty mecz na wyjeździe. W trzeciej kwarcie zdobyliśmy cztery punkty, chłopaki zeszli na przerwę do szatni i… nie wiem, co się dalej działo, bo nie chcą mnie wtajemniczyć. Mówią, że lepiej, żebym nie wiedział. To po tym meczu trener Szablowski dostał pseudonim Żeljko Szablović, w nawiązaniu do legendarnego trenera Żeljko Obradovicia. Ale cokolwiek się tam wydarzyło – pomogło.

Ale żeby wygrać dwa pierwsze mecze finału na wyjeździe?

– Chcieliśmy urwać jeden. Wiedzieliśmy, że jedziemy na trudny teren, że wyjdzie przeciwko nam zmotywowany zespół, że kibice są fanatyczni. Na pewno to deprymujące, gdy wychodzisz na rozgrzewkę i dwa tysiące osób gwiżdże i życzy ci jak najgorzej.

Ale "Szablović" pokazał swój kunszt. Wymyślił kapitalną taktykę, a koszykarze w jego plan uwierzyli. W pierwszym meczu grali konsekwentnie, mimo że przez trzy kwarty nie wychodziło, to czuli, że zaraz zacznie, że pomysł jest słuszny, a piłka lada moment zacznie wpadać do kosza. I wygrali w dramatycznej końcówce. To spowodowało, że na mecz numer dwa Górnik wyszedł złamany. To też uzmysłowiło mi, jak nadmierna presja potrafi przeszkodzić zespołowi – a to przydarzyło się ekipie z Wałbrzycha.

Świętowaliście w autokarze do Warszawy?

– Nigdy w życiu! Po meczu trener Szablowski powiedział: we enjoy, but we do not celebrate. I koszykarze wzięli sobie to do serca. Wszyscy byli szczęśliwi, że wygraliśmy dwa mecze, że to wynik ponad plan, ale wiedzieliśmy też, że jest większy cel do zrealizowania. Powiedzenie Kobego Bryanta "job is not finished" towarzyszyło nam i w Wałbrzychu, i przez kolejny tydzień w Warszawie, do meczu numer trzy.

Przyznam szczerze: podziwiam za to koszykarzy. Mogli mieć uzasadnione poczucie, że dokonali czegoś świetnego, czuć, że wygrali niezwykle ważny mecz, ale nie powinni się jeszcze cieszyć, bo to nie koniec. Niesprawiedliwość, z którą musisz się pogodzić, bo nagroda jest jeszcze dalej. Blisko, ale dalej.

Spytam trochę prowokacyjnie: po co Warszawie drugi klub w ekstraklasie, skoro jest tu już Legia, a i ona – nawet w play-off – nie zawsze potrafi przyciągnąć pełnych trybun? Po co nam tu jeszcze Dziki?

– Ten wątek pojawia się dość często, zwłaszcza w komentarzach kibiców spoza Warszawy. W sumie: nic dziwnego. Ktoś, kto ogląda mecze Legii, widzi wolne miejsca i zastanawia się, jakim cudem inny klub będzie w stanie przyciągnąć kibiców?

Tak jakby liczba fanów koszykówki ograniczała się wyłącznie do dwóch tysięcy osób, które przychodzą na mecze Legii. Ale my nie będziemy się bić o te parę tysięcy fanów, które już dziś chodzą na mecze. Bijemy się o znacznie większą liczbę kibiców, którzy dziś NIE oglądają koszykówki na żywo. O kibica, który kocha NBA i Euroligę, ale polskiej ligi nie, bo wydaje mu się mniej atrakcyjna, przaśna. Ale ci ludzie tutaj są, mieszkają w Warszawie. Pokolenie 30- czy 40-latków, którzy wychowali się na "hej, hej, tu NBA" i którzy bardzo chętnie zabraliby dzieci na fajne sportowe widowisko, zarazili ich bakcylem, bo sami pamiętają, jak cudownie było samemu biegać za piłką po boisku czy emocjonować się meczami koszykówki. Ale do tej pory nikt ich nie zdołał do siebie przekonać czy po prostu do nich nie dotarł.

I nie zamierzam w tym miejscu krytykować Legii. To inny klub, ma inne zadania niż my i wykonuje je po swojemu. Mogę mówić o Dzikach. A nasze mecze to przyjazne, rodzinne widowisko. Nie ograniczamy się tylko i wyłącznie do meczu i emocji z nim związanych. Oczywiście – to ważne i fajne, kiedy zespół wygrywa. Ale mecz nie może ograniczać się do parkietu – nie w dzisiejszych czasach i nie w Warszawie, gdzie mieszkańcy dostają taką ofertę kulturalną i eventową w trakcie weekendu, że naprawdę musisz się postarać, żeby ich przekonać, by te dwie-trzy godziny spędzili u ciebie, a nie gdzieś indziej.

Dziki Warszawa awansowały do koszykarskiej ekstraklasyDziki Warszawa awansowały do koszykarskiej ekstraklasy Fot. Paweł Pietranik

W 2019 r. mówiłeś: "nie jesteśmy Golden State Warriors, ale czemu nie mielibyśmy nie dodać tej lidze kolorytu". Przechodząc do konkretów: czym ten koloryt miałby być? Co wniesiecie nowego do PLK?

– To nie jest tak, że po wejściu do ekstraklasy będziemy robić rewolucję na rynku. Naszą siłą będzie to, co do tej pory – że jesteśmy przyjaźni, otwarci, spontaniczni, transparentni, z fajną komunikacją, bez barier.

A z konkretów? Chcemy jeszcze bardziej podnieść jakość eventu: sportowo będzie to naturalne, bo dołączą do nas nowi gracze, z jeszcze wyższej półki, a poza boiskiem zadbamy o pozostałe atrakcje. Choćby żeby jedzenie na meczach było jeszcze lepsze, żeby działo się jeszcze więcej.

A co do Legii – jak żyjecie z nowym derbowym rywalem?

– Bardzo dobrze, prezes Jarosław Jankowski był u nas na meczu, ja wpadłem na Bemowo przy okazji ćwierćfinałów Legii ze Spójnią. Wspieramy się, mamy ze sobą kontakt, gratulujemy sobie. Myślę, że będą to bardziej derby przyjaźni niż śmiertelna rywalizacja.

Słuchaj, a może lepiej byłoby, gdyby to Wałbrzych awansował? Jest hala, jest ośrodek, są kibice…

– Tydzień temu powiedziałem to działaczom z Wałbrzycha i zdanie podtrzymuję: oba nasze kluby powinny być w ekstraklasie, znalazłoby się dla nich miejsce i szkoda, że awansować może tylko jeden.

To są oczywiście skrajnie różne organizacje. Tak samo jak Warszawa jest różna od Wałbrzycha, tak samo Dziki różnią się od Górnika. Zgadza się: to klub, który ma atrakcyjny obiekt, ma bazę kibiców i chce awansować. Ale z jakiegoś powodu – ale to raczej nie miejsce na analizę, dlaczego tak się nie dzieje – od czterech sezonów nie może awansować do ekstraklasy. Z pewnością niewiele jest w I lidze organizacji, które na takim poziomie są gotowe, by awansować. A w nowym sezonie będzie o to niezwykle trudno – jest Górnik i Hydrotruck, ale także Astoria, która chce wrócić do elity, Starogard Gdański, który też ma apetyt na awans, Poznań, który zdolną młodzież obudowuje weteranami.

I dlatego cieszę się, że udało nam się tego dokonać teraz, bo z każdym kolejnym rokiem byłoby trudniej. Zresztą: myślę, że to był najtrudniejszy krok w budowie naszego klubu – czyli od jego początku w III lidze aż po dziś.

Dlaczego?

– Żeby zbudować zespół walczący o awans, musisz wydać niewiele mniej, niż kluby ekstraklasy. Słowem: to nie jest tania zabawa. Ponosisz koszty, a nie otrzymujesz praktycznie żadnych benefitów. Poważni sponsorzy traktują cię jak produkt drugiej kategorii, bo nie jesteś klubem ekstraklasowym…

No właśnie, porozmawiajmy o pieniądzach. Jak dużo wydałeś swoich prywatnych pieniędzy na Dziki?

– Pomidor. Za dużo. 

Zaczynając tę przygodę ewidentnie nie byłem gotów na to, ile będzie mnie to kosztować, tym bardziej że ja naprawdę nie jestem ekscentrycznym milionerem. Ale najważniejsze, że w pewnym momencie do Dzików dołączyli ludzie, którzy uwierzyli w ten projekt, moją wizję i mu pomagają. Sam nie byłbym w stanie zbudować zespołu, mój majątek nie sięga poziomu dwóch mln zł za sezon, co to, to nie (śmiech).

Żeby awansować do ekstraklasy, potrzebujesz dwóch milionów zł. Żeby się w niej utrzymać – pewnie dwa razy tyle. Da się to zrobić w Warszawie?

– O tych czterech milionach można dyskutować, tym bardziej że polskie kluby nie zdradzają wydatków, a działacze najczęściej przekonują, że mają "piąty-szósty budżet w lidze". Ale myślę, że te cztery uda się uzbierać i nie będziemy toczyć walki o życie. Choć ponoć beniaminkowie zwykle o nie walczą.

Nie boisz się, że Dziki będą kometą, która przeleci przez Energa Basket Ligę i przepadnie?

– Od sześciu lat udaje mi się lecieć coraz wyżej, nie widzę więc powodu, dla którego Dziki nagle miałyby spadać. Pewnie, jest takie ryzyko, ale widząc zaangażowanie naszego otoczenia biznesowego, jego zapał – jestem spokojny.

Pomyśl o tym, że przetrwaliśmy pandemię w najgorszym możliwym momencie, czyli po wejściu do I ligi. Cały sezon graliśmy bez publiczności. Potem przetrwaliśmy wybuch wojny w Ukrainie, a dla wielu biznesmenów był to moment zawahania, czy warto wydawać pieniądze na sport.

Jesteśmy start-upem, na nasz klub wykładają pieniądze ludzie, którzy inwestują w inne start-upy. A to nie był dobry czas na ryzykowne inwestycje – a I-ligowy klub koszykówki z pewnością do nich należy.

Najfajniejsze, że dotrzymaliśmy obietnic, które złożyliśmy inwestorom. Oczywiście, w sporcie nie da się niczego zagwarantować, ale my rośniemy zgodnie z planem: trzy lata w II lidze i awans, potem trzy lata w pierwszej – kolejny.

Sportowo jesteście w ekstraklasie, ale jeśli chodzi o obiekt – fajerwerków nie ma.

– Znów prowokujesz.

Mijają lata, a Warszawa wciąż nie ma hal z prawdziwego zdarzenia. W zasadzie – w ogóle ich nie ma.

– Brakuje w zasadzie każdego rodzaju: na tysiąc miejsc, na trzy tysiące, na sześć i na dwadzieścia tysięcy.

Zerknąłeś na zegarek, jakby brakowało nam czasu na rozmowę w tym temacie-rzece.

– Wbrew pozorom to bardzo krótka historia. Do treningu i gry mamy w tym momencie dwie hale – OSiR przy Obrońców Tobruku na Bemowie i "Koło" przy Obozowej na Woli. Na Bemowie gra i ćwiczy Legia, więc wybór jest prosty: zostaje nam "Koło", które stało się naszym domem. Wiem, że to nie jest szczyt marzeń, ale do oglądania koszykówki nadaje się dobrze, przy wszystkich ograniczeniach, których jesteśmy świadomi. Spróbujemy zrobić coś więcej, wycisnąć z jej funkcjonalności absolutne maksimum.

Ta hala dostanie licencję PLK?

– Grały tu Polonia i Legia, która nawet rywalizowała w tej hali w FIBA Europe Cup, sam byłem na meczu z Bakken Bears.

Jak w takim razie twoje stosunki z prezydentem Rafałem Trzaskowskim?

– Pewnie nawet nie wie o moim istnieniu, ale mam nadzieję, że dowiedział się już o istnieniu Dzików. A już na poważnie – z pewnością wie, bo zapraszaliśmy i prezydenta, i wiceprezydentkę Renatę Kaznowską na finały.

Mam nadzieję, że uda nam się poznać i porozmawiać o hali dla Warszawy. Tak – dla Warszawy, a nie dla konkretnego klubu, bo takie myślenie to ślepy zaułek. Moim zdaniem Warszawa i jej mieszkańcy potrzebują nowoczesnego obiektu widowiskowo-sportowego. Nie potrzebują go Dziki, Legia, czy Projekt. Potrzebuje go Warszawa. A to, kto będzie na nim grał, to już sprawa wtórna. W pierwszej kolejności ten obiekt po prostu musi powstać. Znasz lokalną rzeczywistość i wiesz, jak trudno jest znaleźć halę do tego, by pograć w kosza ze znajomymi. To graniczy z cudem. Każdy z tych obiektów – na pięciuset widzów, na tysiąc i dwadzieścia – znalazłby odbiorców i byłby wypełniony po brzegi.

Żeby było jasne: nie chcę piętnować władz Warszawy. Wiem, że to trudna sytuacja, wiele gruntów nie należy do miasta, a do Skarbu Państwa czy różnych agend. To trudne, ale coś trzeba z tym zrobić.

Jakiego błędu chciałbyś uniknąć jako debiutant w ekstraklasie?

– Musimy być realistami. W pierwszym sezonie chcemy poznać ligę, wszystko obwąchać, a do tego z emocjami powalczyć o play-off. Rzecz, której bardzo bym nie chciał, to zmiany klubu w biuro podróży, a to w przypadku wielu klubów się dzieje. Chcemy pozostać klubem, który dobrze dysponuje środkami. Mamy dobrego trenera, który podejmuje odpowiedzialne decyzje co do składu, mamy Rafała Jucia, który pomaga w wyszukiwaniu talentów i dopasowywaniu ich do składu. Po awansie do ekstraklasy jego pomoc będzie jeszcze bardziej nieoceniona.

Nie boisz się sytuacji, w której ratując ligę, będziesz musiał zrezygnować np. z dobrego marketingu?

– Gdybyśmy z tego zrezygnowali, podcięlibyśmy gałąź, na której siedzimy. Ludzie nie przychodzą na mecz dla samego sportu. Nie możemy nagle wyglądać biedniej i gorzej, bo musimy kupić nowego zawodnika. Za nic w świecie nie chciałbym dopuścić do takiej sytuacji. Mamy cele sportowe i pozasportowe – a jest nim choćby budowanie społeczności. Chcemy zaoferować fanom jak najlepszy produkt.

To porozmawiajmy o tym produkcie sportowym. Wiemy, kto zostanie w zespole na kolejny sezon?

– Umowy Grzegorza Grochowskiego i Michała Aleksandrowicza przedłużają się automatycznie. Rozmawiamy też z Mateuszem Bartoszem, który chce u nas zostać. W ostatnim sezonie zaimponował mi Sokół Łańcut, który pozostawił krajowy skład z I ligi i zdołał się utrzymać.

No i oczywiście zostaje Krzysztof Szablowski – moim zdaniem jeden z najlepszych polskich trenerów.

Podsumowując: przepaliłeś mnóstwo pieniędzy, masz problemy z halą, nie wysypiasz się w weekendy. To po co ci ta cała koszykówka?

– Poczekaj, poczekaj. Nie przepaliłem, tylko zainwestowałem. Nie ja mam problem z halą, a miasto. A po trzecie: nie wyspałem się po awansie do ekstraklasy, więc życzę sobie jak najwięcej takich nieprzespanych nocy.

A na poważnie: to jest spełnienie marzeń, bo dziś wykonuję pracę – a Dziki stały się moją pracą – która dostarcza mi niesamowitych emocji, pozwala mi się spełniać na mnóstwie płaszczyzn, a do tego ma nieograniczone wręcz możliwości rozwoju. Bo jeśli klub będzie rósł tak, jak mamy to w planach, to robi się z tego niesamowite przedsięwzięcie. I to przedsięwzięcie, które tworzę w zasadzie od samego początku własnymi rękoma. Nie ma więc momentu, w którym zastanawiałbym się, czy warto. Bo warto.

Więcej o: