Piłkę dostał 12 sekund przed końcem, gdy Olympiakos prowadził z jego Realem 78:77. Poczekał na luźną zasłonę od Waltera Tavaresa, po zamianie krycia zobaczył naprzeciw siebie mierzącego 218 cm wzrostu Moustaphę Falla. Przełożył piłkę pod nogą do prawej ręki, wykonał dwa szybkie kozły, wyskoczył i oddał rzut. Nie zostawił ręki w powietrzu, jak nakazują koszykarskie podstawy, cofnął ją szybko, rzut był nieco "urwany". Ale to nie miało znaczenia, to jego styl. Na 3,5 sekundy przed końcem piłka wpadła do kosza.
"To, jak zawisł w powietrzu pięć metrów od kosza Olympiakosu, przypomniało mi mityczny rzut Michaela Jordana, którym ten wygrał szósty tytuł dla Chicago Bulls w serii z Utah Jazz. Rzut, który przynależy tylko wybranym. Sergio nim jest, tak jak był nim Jordan. Obaj wypolerowali ten sam numer: 23" – napisał o rzucie Llulla w niedzielnym finale Euroligi Tomas Roncero z hiszpańskiej gazety "AS".
- To rzut mojego życia, mojej kariery. Zaakceptowałem odpowiedzialność i świadomość faktu, że jeśli nie trafię, to będę obwiniany o katastrofę. Albo doprowadzę do tego, co teraz mamy. Pierwszym krokiem zawsze jest odwaga – mówił potem szczęśliwy Serio Llull. Bo Olympiakos punktów już nie zdobył, Real został zwycięzcą Euroligi po raz 11. w historii. – To najlepszy na świecie gracz na ostatnie sekundy. Każdy wie, że będzie rzucał, nikt nie wie, jak go zatrzymać – stwierdził Tavares. – Nie bez przyczyny jest legendą, niesamowite jest być świadkiem tego, co on robi. Widywałem to jako rywal, teraz dziękuję Bogu, że jestem z nim w drużynie – dodał inny koszykarz Realu Mario Hezonja.
Niesamowity, "jordanowski" rzut z Olympiakosem będzie kolejnym, który zdefiniuje karierę Sergio Llulla. 35-letniego już, wszechstronnego obwodowego ze świetnym rzutem, ale i dobrym minięciem. Z umiejętnością atakowania kosza, ale i dogrania piłki kolegom. Dobrego obrońcę, który może pilnować i rozgrywających i rzucających – on sam w ataku pełni zresztą obie role. Wreszcie: koszykarskiego artystę, który maluje piękne obrazy na boisku, którego rzuty przechodzą do historii.
Bo lata mijają, gwiazdy przychodzą i odchodzą, kontuzje ograniczają możliwości fizyczne, a Llull wciąż jest na topie. Miał 20 lat, gdy w 2007 roku dołączył do Realu, o którym marzył, grając na rodzinnej Minorce w koszulce Michaela Jordana, swojego idola. Jego dziadek był trenerem, w niskich ligach grał ojciec, Sergio szybko zaczął błyszczeć w rozgrywkach młodzieżowych. Gdy w wieku 15 lat rzucił 71 punktów i rozdał 19 asyst w meczu swojego La Salle Mao z Joventem Alaior, wiadomo było, że będzie graczem unikalnym.
I jest nim od lat, głównie dzięki wyjątkowym rzutom. Bo choć Llull jest czwarty na liście wszech czasów pod względem występów w Eurolidze (374), piąty, jeśli chodzi o punkty (3691) i szósty w asystach (1329), choć z Realem zdobył w sumie 24 tytuły (trzy razy wygrał Euroligę, jest siedmiokrotnym mistrzem Hiszpanii, sześciokrotnym zdobywcą Pucharu Króla i ośmiokrotnym hiszpańskiego Superpucharu), to jego karierę definiują przede wszystkim zwycięskie rzuty. "Las Mandarinas", jak mówi o nich sam Llull. - Jeśli trafiasz zwycięskiego kosza, ale po przygotowanym rzucie, to nie jest to "mandarynka" – zaznacza jednak Llull zwracając uwagę na element nieprzewidywalności jego akcji. I nie da się ukryć, że jest mistrzem właśnie rzutów trudnych, improwizowanych, sytuacyjnych.
Ten przeciwko Olympiakosowi zdetronizował w prywatnym rankingu gracza rzut w ostatniej sekundzie, którym Llull wygrał dla Realu finał Pucharu Króla z Barceloną w 2014 roku. A przecież był jeszcze niesamowity rzut przez trzy czwarte boiska w ligowym meczu z Valencią. – Madre de Dios, Sergio Llull! Estratosferico triple! – krzyczał komentator, gdy wynik 92:94 gwiazdor Realu zamienił na zwycięstwo, mając na to 1,3 sekundy. To było coś niesamowitego.
I aż żal, że nikt w Europie nie prowadzi takich statystyk, jakie mają Amerykanie, którzy potrafią precyzyjnie wyliczyć ile tzw. clutch shots, czyli rzutów decydujących o przebiegu końcówki, oddawanych w najważniejszych momentach meczów, mają ich gwiazdy. O wyjątkowych umiejętnościach Llulla przekonali się też kibice NBA, gdy w 2017 roku Real pokonał w sparingu w Madrycie Oklahoma City Thunder 142:137 po dogrywce. Trójką w ostatniej sekundzie wyrównał na nią oczywiście Llull, który w całym meczu zdobył 22 punkty.
NBA, a raczej jej brak w koszykarskim CV, to inny przewodni motyw w karierze Llulla. Wszechstronność, dynamika, świetne wyszkolenie i stempel doskonałej hiszpańskiej szkoły czyniły z niego oczywistego kandydata do amerykańskiej ligi, w której grali jego koledzy z reprezentacji rzucającej wyzwanie USA i sięgającej po medale największych światowych imprez – Pau Gasol, Rudy Fernandez, Sergio Rodriguez, Ricky Rubio, Marc Gasol, Jose Calderon, Juan Carlos Navarro… Oni w NBA grają lub grali, on nigdy nie spróbował. A przecież już w 2009 roku z 34. numerem draftu wybrali Denver Nuggets.
O tym, jak bardzo był pożądany, niech świadczy fakt, że Houston Rockets szybko odkupili prawa do niego za 2,5 mln dol., co było wówczas rekordem za gracza wybranego w drugiej rundzie draftu. Szefowie Rockets czekali cierpliwie, podtrzymywali kontakt, zapraszali do Houston. W 2015 roku szukali gracza dopełniającego na obwodzie gwiazdę Jamesa Hardena, Hiszpan był dla nich poważnym kandydatem. Llull poleciał do Teksasu z żoną na rekonesans, ale ostatecznie para stwierdziła podobno, że woli, by ich córka dorastała w Hiszpanii.
- Próbowaliśmy go ściągnąć przez niemal 10 lat – mówił dyrektor skautingu Rockets Marko Radovanović w 2020 roku. – Trzy lata temu prowadziliśmy zaawansowane rozmowy, mógłby być u nas pierwszopiątkowym graczem, idealnie wpasowałby się w nasz system. Przyspiesza grę, wciąga do niej cały zespół – dodawał. Llulla doceniano zresztą nie tylko w Houston – w 2018 roku, w tradycyjnej przedsezonowej sondzie szefów wszystkich klubów NBA, wybrano go najlepszym graczem na świecie spoza amerykańskiej ligi.
NBA chciała Llulla, ale on pokochał Madryt i Real, z którym podpisywał kolejne kontrakty. W 2015 roku podpisał sześcioletni z zarobkami na poziomie 2,7 mln dol. rocznie i, co ważne w kontekście NBA, kosmiczną klauzulą w wysokości 25 mln dol., którą musiałby zapłacić klub chcący go wykupić z Realu.
Ale nie tylko pieniądze były decydujące. – Mam swoją ścieżkę – podkreślał wielokrotnie Llull wspominając o komforcie życia w Madrycie, dumie reprezentowania Realu, priorytetami jego rodziny. Niektórzy za niechęć do podjęcia wyzwania w NBA go krytykowali, sugerowali, że Llull wątpi w swoje umiejętności, wybiera wygodę i gwarancję sukcesu. W Hiszpanii jest legendą, gwiazdą, symbolem, a z Realem zawsze gra o trofea - w sezonie 2014/15 zdobył nawet potrójną koronę składającą się z mistrzostwa Hiszpanii, Pucharu Króla i triumfu w Eurolidze. W NBA o pozycję musiałby walczyć od zera i przy całej jego klasie trudno wyobrazić sobie sytuację, w której jest tak ważnym graczem jak w Europie.
Dziś prawa do Llulla posiadają New York Knicks, ale na NBA jest już dla niego zapewne za późno. Kolejne tytuły z Realem są jednak jak najbardziej możliwe - po poważnej kontuzji w 2017 roku Llull wciąż jest ważnym zawodnikiem drużyny, pod każdym względem. Pokazała to także ćwierćfinałowa seria z Partizanem Belgrad, w której Real przegrywał po meczach u siebie 0-2, ale zwyciężył w trzech kolejnych spotkaniach. W decydującym spotkaniu Llull trafiał ważne rzuty w końcówce, ale wcześniej, w meczu nr 2, doprowadził do sytuacji, która zachwiała rywalizacją na korzyść Realu - jego mocny, niesportowy faul wywołał bójkę, w wyniku której na dwa mecze zawieszono m.in. Kevina Puntera, gwiazdę rywali.
Llull dyskwalifikacji uniknął, a potem przepraszał. "To, co wydarzyło się ostatniej nocy, nigdy nie powinno wydarzyć się na boisku do koszykówki. Biorę odpowiedzialność za ten brutalny faul, który doprowadził do późniejszej katastrofy. Przepraszam wszystkich fanów" – napisał. Można powiedzieć, że w finale przepraszał dalej, bo rzut na zwycięstwo z Olympiakosem był czystym koszykarskim pięknem.