Jeszcze ostatnie koła kręcą się w dalekich Chinach, jeszcze niektóre teamy realizują swoje zobowiązania wobec sponsorów podczas pokazowych wyścigów w egzotycznych krainach, ale większość rowerów zawisła już na hakach, a zawodnicy rozpoczynają przygotowania do sezonu 2018.
Pora zatem na podsumowanie sezonu 2017 w polskim kolarstwie szosowym. Sezonu, który bez większego wahania można nazwać najlepszym w historii.
Tomasz Marczyński razy dwa. Panie przodem. Rok Kwiatkowskiego i pechowiec Rafał Majka. Tak wyglądał historyczny czas w polskim kolarstwie.
Nie, nie chodzi tylko o grzecznościową formułę. Powinniśmy przywyknąć - co sam czynię z wielką radością - do celebrowania sukcesów w kolarstwie kobiet niemal równie często, jak w przypadku mężczyzn. Głównie za sprawą Katarzyny Niewiadomej (WM3 Energie, a od sezonu 2018 Canyon SRAM Racing) - trzeciej zawodniczki kobiecego World Touru. Kasia rozpoczęła sezon drugim miejscem we wczesnowiosennym klasyku Strade Bianche, przez fenomenalne zwycięstwo w pierwszym etapie, a później w klasyfikacji generalnej rozgrywanego w Wielkiej Brytanii OVO Energy Women's Tour, by skończyć piątym miejscem podczas wrześniowych mistrzostw świata w Bergen. W sumie przejechała ponad 4.200 wyścigowych kilometrów, niemal zawsze finiszując w czołówce.
Niewiadoma takes impressive solo stage win on day one of the OVO Energy Women's Tour https://t.co/PVQu6A2kDY pic.twitter.com/QAIOCvvcQ3
- CyclingTips (@cyclingtips) 7 czerwca 2017
Wielkie brawa należą się też Eugenii Bujak (BTC City Ljubljana, 29. lokata w World Tour), naszej czołowej specjalistce od jazdy indywidualnej na czas, a także Małgorzacie Jasińskiej (Cylance Pro Cycling) i Annie Plichcie, jeżdżącej do niedawna razem z Kasią Niewiadomą w zespole WM3 Energie. Niestety, Ania zaledwie kilka dni temu dowiedziała się o wycofaniu się sponsora z zespołu Lensworld-Kuota, w którym miała rozpocząć jazdę w przyszłym sezonie. Naszej utalentowanej zawodniczce życzymy szybkiego znalezienia nowej ekipy, a całemu kobiecemu kolarstwu większego zainteresowania ze strony mediów i sponsorów, na które ta dyscyplina, wraz z wielką rzeszą jeżdżących dziewcząt, z całą pewnością zasługują.
O ile niespełna rok temu sceptycy kręcili głowami po nieszczególnie udanym sezonie 2016, a niektórym zdarzało się nawet wyrwać z opinią, że transfer do Sky był decyzją błędną, bo Michał do "Niebiańskich" nieszczególnie pasuje, o tyle po sezonie 2017 głosy krytyków (choć niestety nie wszystkich) w większości ucichły, ustępując miejsca spływającym na Michała wyrazom podziwu. Bo też to, co nasz najlepszy obecnie kolarz osiągnął w mijającym sezonie, ze wszech miar na podziw i uznanie zasługuje.
Sezon Kwiatkowskiego rozpoczął się stosunkowo wcześnie, bo już na początku lutego w hiszpańskiej Walencji. Dwa tygodnie później Kwiato stał już na drugim stopniu podium w portugalskiej etapówce Volta ao Algarve. Marzec przyniósł dwa fenomenalne zwycięstwa w klasykach: najpierw w Strade Bianche, gdzie triumfował już po raz drugi (od zwycięstwa w tym wyścigu w 2014 roku zwykło datować się wejście Michała do światowej czołówki), a kilkanaście dni później w monumentalnym wyścigu Mediolan - San Remo. Sprinterski finisz, w którym pokonał Petera Sagana, przez wielu obserwatorów kolarstwa (a fanów Michała w szczególności) uznawany jest za najbardziej pasjonującą rozgrywkę tego sezonu.
?? TEAM SKY AWARDS ??
- Team Sky ?? (@TeamSky) 26 października 2017
'Win of the Year' - Michal Kwiatkowski, Milan-San Remo pic.twitter.com/kliuyzH6er
Kwietniowa klasyczna kampania w Ardenach przyniosła lekkie rozczarowanie: drugie (Amstel Gold), siódme (Fleche Wallonne) i trzecie miejsce (Liege - Bastone - Liege), choć Kwiatkowski liczył na więcej. Po wiosennej kampanii nastąpiła krótka przerwa, po której Michał powrócił z dość nieoczekiwaną decyzją, że w Mistrzostwach Polski wystartuje tylko w jeździe indywidualnej na czas. I wystartował, wykręcając czas aż o minutę i 15 sekund lepszy od drugiego Marcina Białobłockiego. Na starcie inaugurującej Tour de France czasówki w Dusseldorfie Michał Kwiatkowski stanął już dumnie w biało-czerwonej koszulce mistrza Polski.
Ilu dyskutujących, tyle było opinii o jeździe Kwiatkowskiego w Wielkiej Pętli. Sam do upadłego bronić będę tezy, że czwarty triumf Froome'a w Tourze nie byłby możliwy bez Michała Kwiatkowskiego. Polak w powierzoną mu rolę "gregario di lusso" zaangażował się bez reszty: od funkcji rozpoznającego trasę na mokrych i śliskich ulicach Dusseldorfu, przez pomocnika, nadającego tempo i "odpinającego" kolejnych rywali na alpejskich i pirenejskich podjazdach, aż po błyskawicznie podejmującego decyzję mechanika, oddającego w decydującym momencie własne koło liderowi. Polak był pierwszym, do którego zwycięzca Wielkiej Pętli podjechał i któremu podziękował po przejechaniu linii mety. I chociaż wielu krytyków utyskiwało, że z tej całej walki nie ma dla siebie nic (chociaż do etapowego zwycięstwa zabrakło mu niewiele, bo zaledwie sekundy, o którą przegrał marsylską czasówkę z Bodnarem), to zdecydowana większość komentatorów oraz wielu kolarzy zgodnie uznało, że to właśnie Kwiatkowskiemu należy się nieformalny tytuł MVP - najbardziej wartościowego zawodnika tegorocznego Tour de France. To był wyścig Michała.
Mama mia!! MVP at @LeTour is Kwiatkowski aka Kawasaki ??
- Nuno Bico (@nbico) 20 lipca 2017
A jeśli ktoś się spodziewał, że po Tour de France Kwiato zafunduje sobie urlop, to już niespełna tydzień po dojechaniu do Paryża, Kwiatkowski triumfował w uznanym wyścigu Clasica Ciclista San Sebastian. Chwilę na złapanie oddechu miał dopiero w sierpniu.
I tak naprawdę jedynym w tym sezonie wyścigiem, który nie poszedł po myśli Michała Kwiatkowskiego, był ten o tęczową koszulkę mistrza świata. Do ostatnich metrów wszystko szło zgodnie z planem, ale zamknięty na ostatnich zakrętach w kilkunastoosobowej grupie Kwiato nie był w stanie nawiązać walki z Saganem, na którego już po raz trzeci w mistrzostwach świata nie było mocnych.
Tego właściwie nikt się nie spodziewał, być może nawet sam "Maniek", którego wielu obserwatorów widziało już raczej na sportowej emeryturze. Jeszcze dwa lata temu "zimował" w tureckiej ekipie kontynentalnej, czekając na lepsze czasy i swoją szansę, gdy w końcu trafił do Lotto-Soudal, stracił kolejny sezon, nękany chorobą. W belgijskiej ekipie pozostał głównie dlatego, że nieustannie uśmiechnięty wprowadzał w niej przyjazną atmosferę. Na hiszpańską Vueltę pojechał bez przydziału konkretnych zadań - drużyna dała swoim zawodnikom wolną rękę w realizacji własnych celów. I "jeśli nie teraz, to kiedy?" - musiał pomyśleć Marczyński, kiedy na szóstym etapie wyścigu zabrał się w kilkuosobowy odjazd. Kiedy na szczycie Puerto del Garbi pozostał już tylko z Enriciem Masem i Pawłem Poliańskim, stało się jasne, że takiej szansy nie można odpuścić - finisz w Sagunt i drugi w historii etap Vuelty dla polskiego kolarza, padły łupem Marczyńskiego. Jakby tego było mało, tydzień później swój wyczyn powtórzył, tym razem po ponad 20-kilometrowej, samotnej ucieczce.
Z utalentowanego i nieco niepokornego kolarza, ale bez wielkich perspektyw, z dnia na dzień stał się obiektem uwielbienia kibiców i dyskusji, czy aby nie powinien się znaleźć w kadrze na mistrzostwa świata (choć w sumie było wiadomo, że z PZKol mu nieszczególnie po drodze, a na rowerze jest raczej typem samotnego wilka). Najważniejsze jednak, że po podwójnym zwycięstwie w Hiszpanii (które kibice belgijskiego zespołu uznali za najważniejsze wydarzenie mijającego sezonu) nieco jaśniej dziś świeci jego gwiazda i nieco lepsze wiatry wieją w jego żagle. Po Tomaszu Marczyńskim możemy się więc spodziewać jeszcze wielu sukcesów, przynajmniej do 2020 roku (do kiedy obowiązuje jego kontrakt z Lotto-Soudal).
POLL For 38% of the voters @TMarczynski winning two #LV2017 stages in one week is their favourite @Lotto_Soudal moment of 2017! pic.twitter.com/wfpxUkEMCh
- Lotto Soudal (@Lotto_Soudal) 1 listopada 2017
Jest wielce prawdopodobne, że o Maćku Bodnarze wielu kibiców w tym sezonie nie usłyszałoby wcale, gdyby w ekipie BORA-hansgrohe wszystko ułożyło się zgodnie z planami. Tymczasem w zespole, który swoje cele skoncentrował na Tour de France, gdzie o klasyfikację punktową walczyć miał Peter Sagan (Bodnar pełni rolę jego najbliższego pomocnika), a apetyt na wysokie miejsce w "generalce" ostrzył sobie Rafał Majka, nic nie poszło zgodnie z oczekiwaniami. Najpierw kontrowersyjne wykluczenie Sagana, później fatalna kraksa Majki i strata kolejnych dwóch zawodników, którzy nie zmieścili się w limicie czasu. Po pierwszym tygodniu Wielkiej Pętli na placu boju została garstka pomocników, szukający motywacji i sprzyjających okazji do walki o własne cele. Maciej Bodnar spróbował swojej szansy na 11. etapie, już na pierwszych metrach zabierając się do ucieczki. Kiedy niespełna 30 kilometrów przed metą peleton ów odjazd kasował, Bodnar dać się złapać najwyraźniej nie zamierzał. Szaleńczą pogoń, do której najlepsze sprinterskie ekipy zaangażowały wszystkie swoje siły, oglądaliśmy z zapartym tchem. Do szczęścia zabrakło zaledwie 250 metrów.
Szczęście, jak się okazało ledwie dziesięć dni później, miało wartość jednej sekundy. O tyle wyprzedził Michała Kwiatkowskiego na trasie finałowej jazdy na czas w Marsylii, spełniając swoje dziecięce marzenia o etapowym zwycięstwie w najważniejszym wyścigu na świecie.
What a feeling when you realize your childhood dream! Thank you everybody for your amazing support during the @LeTour @BORAhansgrohe pic.twitter.com/wLj7zw1PgH
- Maciej Bodnar (@maciejbodnar) 24 lipca 2017
Jak to jednak w sporcie bywa, prosto ze szczytu spada się czasami w otchłań. Na starcie jazdy indywidualnej na czas w norweskich mistrzostwach świata Maciej Bodnar stawał w grupie faworytów. Upadł niestety już na pierwszym zakręcie, przy pierwszych kroplach zaczynającego padać deszczu. Chwilę później przewrócił się po raz drugi, spadając na sam koniec tabeli wyników. Wielu zawodników zeszłoby w takiej sytuacji z trasy, Bodnar dojechał do końca. "Nie mogłem się poddać, jestem kolarzem" - powiedział później dziennikarzom. Czy ktoś ma jeszcze wątpliwości, dlaczego obecność Maćka w zespole jest jednym z warunków kontraktu trzykrotnego mistrza świata?
Wszystko szło dobrze: kilka spokojnie przejechanych wyścigów na początek sezonu, drugie miejsce w Tour of California, zwycięska etapówka na Słowenii i apetyt na tytuł mistrza Polski, odpuszczony w imię zdrowego rozsądku przy niezwykle kapryśnej pogodzie i niebezpiecznych warunkach. Wszystko w imię jednego celu: Tour de France. Trzykrotny zwycięzca etapów Wielkiej Pętli mierzył w klasyfikację generalną i wszystko szło zgodnie z planami, aż do pechowego 9. etapu. Upadek na zjeździe z Col de la Bliche przekreślił szanse Rafała nie tylko na dobre miejsce, ale w ogóle na ukończenie wyścigu, choć solidnie poobijany Majka walczył do końca etapu, ze łzami w oczach i z grymasem bólu jadąc jeszcze ponad 100 kilometrów, byle się zmieścić w limicie czasu. Widok Michała Kwiatkowskiego, dociągającego Majkę do mety etapu w Chambery jest jednym z tych obrazów, które na długo pozostaną w pamięci.
#TDF2017 l Oh @majkaformal qui en termine !! Le maillot tout déchiré. Accompagné de son ami polonais Kwiatkowski pic.twitter.com/yEpr7wEqZ1
- La GazetteDes Sports (@GazetteDesSport) 9 lipca 2017
Na starcie solidnie obsadzonego Tour de Pologne Rafał stawał jako jeden z faworytów, choć jeszcze nie wszystkie plastry po upadku sprzed trzech tygodni zostały zdjęte. I choć wyraźnie było widać, że siły wracają i Majka ma wielki apetyt na wyszarpanie zwycięstwa na polskich szosach, to na Dylana Teunsa w tej części sezonu nie było mocnych. Do zwycięstwa w Tour de Pologne zabrakło Rafałowi dwóch sekund, musiał się zadowolić drugim miejscem.
Pozostała hiszpańska Vuelta, gdzie nieco nieoczekiwanie zespół powierzył mu rolę lidera. I kto wie, jak potoczyłyby się losy tego wyścigu, gdyby ekipy BORA-hansgrohe nie rozłożyło solidne zatrucie. Dopadło i Majkę, przekreślając po raz kolejny szansę na dobry wynik w wielkim tourze. Ale nie złożył broni, a gdy zaczęły się solidne góry, w miarę powracających sił szukał swojej szansy na poszczególnych etapach. Najpierw na ósmym, gdzie nie udało mu się odczepić uciekających wraz z nim Alaphilippe i Polanca, którzy pokonali Rafała na płaskim finiszu. I tydzień później, gdzie na szczycie Sierra de La Pandera udowodnił, że w górach wciąż jest niezwykle silny i zdeterminowany do sięgania po najwyższe cele. Wyszarpał swoje czwarte grandtourowe zwycięstwo, jako trzeci Polak po Niemcu i Marczyńskim zapisując się na liście etapowych triumfatorów Vuelty.
Rafal Majka wins stage 14 on La Pandera as Chris Froome retains Vuelta lead. Full report and video: https://t.co/NuWl1U6mWQ#LV2017 #Majka pic.twitter.com/CECdUmi0fO
- Cycling Today (@CyclingTodayEn) 2 września 2017
W sumie: jedno etapowe zwycięstwo i jedno trzecie miejsce w Vuelcie, dwa drugie miejsca w etapowych wyścigach World Touru, wygrana w Słowenii. Jeszcze kilka lat temu takie wyniki bralibyśmy w ciemno. W przypadku Rafała balon oczekiwań urósł tak bardzo, że po sezonie 2017 niewielu przechodzi przez gardło słowo "sukces". To również wiele mówi o tym, jak wielki postęp uczyniło polskie kolarstwo.
Nie sposób tutaj nie wspomnieć o tych, których na co dzień widzimy rzadziej, a którzy wykonują solidną robotę wgłębi peletonu, wspierając swoich liderów. Michał Gołaś (Sky), Łukasz Wiśniowski (Sky), Przemek Niemiec (Team Emirates), wspomniany wcześniej Maciek Bodnar i Paweł Poljański (obaj z BORA-hansgrohe) - wszyscy mają w nogach tysiące kilometrów, przejechanych w mijającym sezonie na rzecz swoich drużyn. Zwykle mniej widoczni, gdy tylko nadarza się okazja - szukają swojej szansy. Czasem walcząc o najwyższe cele, a czasem tylko po to, by możliwie najdłużej pozostać w oku kamery - na tym również polega dzisiaj kolarstwo i za to również płacą sponsorzy.
Szczególnie mocno, zwłaszcza podczas Vuelta a Espana, rozbłysła w tym roku gwiazda Pawła Poljańskiego. Często jeżdżący u boku Rafała Majki, przejął na siebie główne zadania w zespole, gdy ten zmagał się ciągle z zatruciem. I w sposób niezwykle rzadko spotykany, dzień po dniu zabierał się do ucieczki i przez dwa dni z rzędu stawał na drugim miejscu podium. Raz uległ tylko Tomaszowi Marczyńskiemu, fundując nam niezwykły polski dublet w Sagunt, raz musiał uznać wyższość Mohorica. I na mecie każdego etapu zapowiadał, że nie zamierza się poddawać i będzie próbował raz jeszcze. I znów skakał, i znów kończył etap wysoko (czwarty w Antequerze). Przyjemnie było patrzyć na tego wojownika, którego kariera dopiero się rozkręca i którego sukcesy z całą pewnością jeszcze nie raz będziemy oklaskiwać.
Coś się zaczyna, ale coś się też kończy po sezonie 2017. Dla Przemysława Niemca - pierwszego polskiego zwycięzcy etapu Vuelty (w 2014 roku) zabrakło na koniec sezonu miejsca w składzie Team Emirates. Wielka szkoda. Nie ma swojego miejsca również Maciej Paterski - kręcący dotąd w barwach CCC Sprandi Polkowice. To również spore zaskoczenie. Ale z drugiej strony przykład Tomka Marczyńskiego napawa optymizmem. W kolarstwie żadna sprawa nie jest przegrana, dopóki trwa walka.
Wśród dziesiątek młodych polskich kolarzy, pokonujących - dziś jeszcze samotnie, lub w amatorskich zespołach - kolejne kilometry, z całą pewnością wielu jest takich, którzy już niebawem zaczną pukać do bram zawodowego peletonu. Ci, którym się to uda, będą później bacznie obserwowani przez łowców talentów z czołowych drużyn. Tak, jak dziś obserwowany jest Alan Banaszek. Wprawdzie 20-latek ma jeszcze w 2018 roku ważny kontrakt z CCC Sprandi Polkowice, ale już dziś nie jest żadną tajemnicą, że bacznie przygląda mu się kilka zespołów. Warto kibicować temu zdolnemu zawodnikowi, który w mijającym sezonie wysoko kończył kilka ważnych rodzimych wyścigów (m.in. zwyciężył klasyfikację punktową Wyścigu Solidarności i Olimpijczyków) oraz udanie prezentował się m.in. w silnie obsadzonym Tour of Britain (5. miejsce na czwartym etapie).
Nie sposób wspomnieć o wszystkich. Polskie kolarstwo szosowe rozwija się niezwykle dynamicznie, co widzimy niemal każdego dnia od wczesnej wiosny do późnej jesieni na polskich drogach, po których z roku na rok jeździ coraz więcej amatorów jazdy na rowerze z charakterystycznie zakrzywioną kierownicą. Przybywa amatorskich zespołów, czasami tworzonych po prostu przez samych kolarzy, pragnących rozwijać swoje umiejętności. Przekonują się do tego sportu również sponsorzy - dobry przykład dał Orlen, wspierając PZKol i Reprezentację.
Pierwsze efekty widzimy już w wynikach, nie będących już dziełem wyłącznie Majki czy Kwiatkowskiego. Sezon 2017 kończymy z dorobkiem czterech etapowych zwycięstw w Wielkich Tourach (Bodnar w Tour de France, dwukrotnie Marczyński oraz Majka w Vuelta a Espana), trzema zwycięstwami Kwiatkowskiego w ważnych klasykach, znakomitymi wynikami Kasi Niewiadomej, Pawła Poljańskiego, Rafała Majki oraz wielu innych kolarzy w mniejszych, lub większych imprezach.
Być może ktoś czuje niedosyt - i dobrze, bo przecież zawsze może być jeszcze lepiej. Ale nie zmienia to faktu, że tak dobrego sezonu chyba jeszcze w polskim kolarstwie nie mieliśmy.