Katarzyna Skowrońska-Dolata to polska zawodniczka, która z kadrą Andrzeja Niemczyka dwukrotnie zdobyła złoty medal mistrzostw Europy. W 2005 roku trafiła do ligi włoskiej, co stało się dla niej początkiem międzynarodowej kariery.
Poza zwycięstwami w ME zapisała na swoim koncie trzy brązowe medale Ligi Mistrzyń, dwa mistrzostwa Włoch, Klubowe Mistrzostw Świata, zwycięstwo w lidze chińskiej, azerskiej i tureckiej. Obecnie, w wieku 35 lat, gra w brazylijskim Hinode Barueri.
Jak to jest być wymienianą jako najpiękniejsza siatkarka? We Włoszech dostała pani taki tytuł.
Katarzyna Skowrońska-Dolata: - Ocenienie przez pryzmat fizyczności przykleiło się do mnie kilka lat temu. We Włoszech dostałam śmieszną koronę i szarfę po meczu, co potraktowałam z przymrużeniem oka. Nigdy nie startowałam w konkursach piękności, nie bawiłam się w modelkę, a skupiałam wyłącznie na sporcie. Nie zmienia to faktu, że jak każdej kobiecie jest mi miło, kiedy ktoś prawi mi komplementy. Jest to naturalne i sympatyczne, jednak nigdy nie było najważniejsze.
Od kilku lat maluję się na treningi, lubię to, dzięki makijażowi czuję się ładniej i pewniej. Nie robię tego jednak, by się komuś podobać. Mam do tego ogromny dystans, co widać także w moim ubierze - nigdy nie eksponowałam urody. Najistotniejszym było to, by postrzegano mnie przede wszystkim jako sportowca.
Uroda pomagała czy przeszkadzała w karierze?
- Wydaje mi się, że pomagała i przeszkadzała. Można powiedzieć, że kiedy ma się ładną buzię, to jest łatwiej. Czy to ma jednak jakieś znaczenie? Istotne jest to, czy na twarzy gości uśmiech, a w charakterze optymizm.
Pytam o to, ponieważ rola urody w siatkówce nie zawsze była marginalna. Andrzej Niemczyk mówił, że kiedy miał do dyspozycji dwie zawodniczki na podobnym poziomie sportowym, a w składzie było miejsce dla jednej z nich, to wybierał tę ładniejszą.
- Tak, tak było! To był cały Andrzej - kochał kobiety! Co do mnie, to nigdy nie posłużyłam się atrybutem urody, by osiągnąć cokolwiek w sporcie. Wręcz przeciwnie - na treningu zawsze pracowałam ciężko, zostawałam dłużej i miałam w sobie wiele motywacji, by być najlepszą. Machać rzęsami nie potrafiłam, więc nie liczyłam, że moja fizyczność da mi cokolwiek dobrego.
Musiała się pani bronić przed stereotypami?
- Często byłam postrzegana tylko jako ładna dziewczyna. Zdanie na mój temat można wyrobić sobie na podstawie artykułów, plotek, ale kiedy pozna się mnie osobiście, to wrażenie jest inne.
Swoje zdanie również pani ma i nie bała się go pani głośno wypowiadać. - Można mi zarzucić wszystko, ale uwagi muszą opierać się na kulturze osobistej. Czasami niektórzy trenerzy się zapędzali, wyzywali i wtedy się odgryzałam. Na parkiecie jako kobieta zniosę dużo, ale nikt nie będzie mi uwłaczał - powiedziała pani w jednym z wywiadów.
- To się nigdy nie zmieniło.
Ponoć trener Niemczyk chciał panią uderzyć.
- Trzymałam jego rękę przed swoją twarzą i go powstrzymałam. Nie pozwoliłam na to.
O co poszło?
- O zepsutą akcję. Bardzo dobrze pamiętam ten moment. Najpierw potrząsnął mną kilka razy, a kiedy powiedziałam, że mi się to nie podoba, podniósł rękę. Bardzo kochałam go jako trenera i nawet z takimi sytuacjami potrafiliśmy sobie poradzić. Przez chwilę na treningu panowała ciężka atmosfera, bo przekroczył granicę. Jednak mnie nie uderzył. Moja silna wola zadziałała.
To mnie akurat nie dziwi, mając w pamięci słowa pani pierwszego profesjonalnego trenera siatkówki, Teofila Czerwińskiego, który zajmował się również Małgorzatą Glinką. - Obie były takimi chłopczycami - ambitne, zaangażowane i nieustępliwe - mówił. Faktycznie była pani chłopczycą?
- Wydaje mi się, że wyniosłam to z domu. Wychowywałam się z dwoma starszymi braćmi i nigdy nie byłam dziewczynką, która bawiła się lalkami. Byłam zapatrzona w moje rodzeństwo, więc zabierałam chłopakom ubrania i zabawki. Do dziś lubię luźne rzeczy i wydaje mi się, że jest to pokłosie mojego gustu z dzieciństwa.
Jak wiele ma pani z warszawianki?
- Kocham to miasto. Wyjechałam z niego dość szybko, bo w wieku 15 lat, kiedy przeniosłam się do SMS-u Sosnowiec, ale dziś bardzo chętnie tam wracam. Kiedy jestem w Warszawie, to miasto mnie wciąga. Siadam w kawiarni i spoglądam na przechodzących ludzi.
Już jako nastolatka dość dobrze poznałam stolicę. Nie ma co ukrywać - nigdy nie byłam grzeczną dziewczyną. Bardzo często uciekałam z lekcji, by spędzić czas w Łazienkach ze swoją własną lekturą i muzyką w uszach.
Kim była Katarzyna Skowrońska jeszcze wtedy, bez poważnej siatkówki?
- Dzieckiem! Wyróżniałam się wzrostem i wydaje mi się, że to przede wszystkim dzięki niemu Teofil wyłowił mnie z tłumu podobnych dziewczynek.
Z biegiem czasu zaczęłam doceniać, że w domu rodzice dali mi kulturę, odpowiedzialność, ale i swobodę. Od najmłodszych lat widziałam, że dzieci dookoła mnie były spokojne, a ja byłam bardziej żywiołowa, szalona i spontaniczna. Już w dzieciństwie wyjeżdżałam na obozy sportowe i za każdym razem za swoje wybryki musiałam biegać karne kółka na stadionie. Nie chodziłam spać o wyznaczonej porze, a w moim pokoju zawsze było głośno - grała muzyka i niejednokrotnie śpiewałyśmy z koleżankami na całe gardło. Nie było telefonów komórkowych, więc wolny czas trzeba było zająć poprzez spędzanie go z innymi ludźmi, a energii było dużo i żaden trening nie potrafił jej wyczerpać.
Później trafiali się trenerzy, którzy chcieli mnie "złagodzić" i dyscyplinować, lecz nigdy nie dałam uciszyć w sobie spontaniczności. Bycie wesołym pomogło mi w życiu, więc cieszę się, że tego nie porzuciłam.
Niewielu pamięta, że zaczynając jako przyjmująca, później została pani przesunięta na środek siatki.
- U Teofila przez wzrost byłam "numerem 1" na przyjęciu. Moim głównym zadaniem było zdobywanie punktów, więc do roszady, na mocy której zaczęłam grać na środku, doszło dopiero w SMS-ie. W moim roczniku nie było osób, które miały wystarczające predyspozycje fizyczne, by chodzić na krótkie czy blokować, więc zgodziłam się na zmianę. Nie żałuję, bo zdobyłam kunszt gry na środku, co bardzo pomogło mi w późniejszej karierze. Ograłam się na każdej pozycji i to sprawiło, że jako siatkarka byłam kompletna.
Po Sosnowcu trafił się klub z Poznania. 2001-2003 to dla pani literalnie chude lata - bieda, głodowanie, 57 kg na wadze, zimne mieszkanie. Duma nie pozwoliła prosić o pomoc.
- Tak, byłam bardzo dumna. Z perspektywy czasu uważam, że zachowałam się głupio - gdybym powiedziała najbliższym, że nie mam pieniędzy, to nie musiałabym siedzieć w mieszkaniu bez prądu i ogrzewania. Dziś jednak się z tego cieszę, bo doceniam wszystko to, co mam.
Siedząc w zimnym domu zastanawiała się pani, co najlepszego siatkówka zrobiła w pani życiu?
- Nie, byłam wtedy za młoda. Działałam zadaniowo i zastanawiałam się, co mogę zrobić, by wyjść z tej sytuacji. Myślałam o tym, jak mam sobie pomóc i skąd wziąć pieniądze, by zapłacić za prąd i uczyć się do matury, bo nie miałam gdzie czytać. Posunęłam się do tego, że spuszczałam przedłużacz do koleżanki piętro niżej, by ta użyczyła mi prądu do gotowania wody na herbatę! I sobie poradziłam.
Nigdy nie siedziałam i nie płakałam, że spotkało mnie coś takiego. Zawsze starałam się być zaradna i nie narzekać mimo tego, że spodnie ze mnie spadały. Dalej grałam w siatkówkę, jeździłam do szkoły na gapę i dawałam radę. Teraz gdybym pojechała na safari lub do dżungli, to myślę, że poradziłabym sobie bez najmniejszego wysiłku.
W tamtym czasie poznała pani wspomnianego już wcześniej Andrzeja Niemczyka. Co przyniosło zestawienie dwóch bardzo silnych charakterów?
- Na początku trener Niemczyk nie przyszedł jako szkoleniowiec, ale jako koordynator. Zawsze miał mocny charakter, podobnie jak ja. Na samym starcie nie było jednak schodów i problemów, wręcz przeciwnie - zauroczyłam się jego metodami. Dopiero co wrócił z Niemiec, wprowadził nowatorskie ćwiczenia i wykonał ogromną pracę mentalną. Na boisku zmuszał nas do myślenia. Bardzo często zastanawiałam się, czy nie jestem przypadkiem w cyrku, ponieważ odbijałam pięć piłek na raz albo całe serie strzałów jeden po drugim. Nie rozumiałam, do czego ma się to przyczynić, ale później odkryłam, że dzięki temu nauczyłam się obserwować całe boisko, widząc co dzieje się po drugiej stronie siatki. Do dziś ułatwia mi to pracę.
To były małe rzeczy, ale dzięki nim zrobiłam bardzo duży postęp jako siatkarka. Zawdzięczam to właśnie trenerowi Niemczykowi. Proponowane przez niego rozwiązania były na tyle trafne, że wydaje mi się, że i dziś zdałyby egzamin.
Poza tym Andrzej Niemczyk był dla mnie precedensem, ponieważ uświadomił mi działanie ludzkiej psychiki - jeśli boisz się, że coś się stanie, to to wydarzy się na pewno. Lęk wraca szybciej niż człowiek przypuszcza. Nauczył mnie, że strach przed czymś nie jest zły, i że powinniśmy walczyć z tym, co nas przeraża. Nakazał myśleć przed snem o najlepszej zagrywce świata, by nastawić się na możliwość jej wykonania. To było niesamowite!
Które wspomnienie pielęgnuje pani najbardziej?
- Mam ich wiele, ponieważ prywatnie byłam z nim dość mocno związana. Na mistrzostwa Europy zrobił nam fantastyczną formę, ale po jakimś czasie ona odeszła. Każda z nas była wtedy postrzegana jako złota medalistka, więc spadek dyspozycji był bardzo bolesny. Nie potrafiłam się z tym pogodzić i było mi strasznie ciężko.
Zadzwoniłam do niego, by porozmawiać. Przyjechał, na stoliku w moim pokoju postawił butelkę alkoholu, poprosił o szklanki, a następnie kazał wypić dwie i dopiero później rozmawiać.
To bardzo pasowało do jego wizerunku!
- Dokładnie! Chciał mnie uspokoić, powiedział, że po dwóch głębszych będziemy nadawać na tych samych falach i znajdziemy jakieś rozwiązanie. Rozpisał trening, przygotował na siłownię i pomogło. Był to dla mnie moment graniczny i Andrzej Niemczyk okazał się w nim niezastąpiony.
2003 rok przyniósł pierwszy medal dla siatkówki żeńskiej od 30 lat. Uwierzyła pani wtedy, że w karierze może zrobić wszystko?
- Nie, nigdy nie miałam takiego podejścia. Jako młoda dziewczyna najpierw wypracowałam sobie miejsce w kadrze, a następnie w podstawowym składzie reprezentacji. Chciałam odwdzięczyć się trenerowi Niemczykowi za to, że na mnie postawił i pokazać mu, że nie będę popełniać juniorskich błędów.
To, co zrobiliście było nawet większe. Po dwóch latach sukces powtórzyliście.
- Nie sądziłam, że to się uda. Była to ogromna zasługa trenera Niemczyka, bo non-stop powtarzał nam, że nic samo się nie zrobi, i że obrona tytułu będzie dwa razy trudniejsza niż jego zdobycie. Wygranie czegoś przez przypadek nie jest aż tak wielkim osiągnięciem, jak świadome powtórzenie wyniku pod znacznie większą presją.
Dla niektórych siatkarzy po sukcesie wicemistrzowskim czy mistrzowskim w 2014 roku medal stał się świadomością, że prędzej czy później nastąpi zejście w dół, a nawet gwałtowny zjazd. Po obronie tytułu zdarzył się i pani?
- Można wejść na konia, ale jak się z niego spada, boli najbardziej. Dla mnie najważniejszym spadkiem był ten po pierwszych mistrzostwach Europy. Byłam wtedy młodą dziewczyną, przydarzyła mi się wielka popularność, ludzie pisali listy, prosili o autografy i czekali na nas po meczach. Szłam do sklepu, a obce osoby rozpoznawały mnie i gratulowały sukcesu. Było to dla mnie niepojęte, bo w ogóle o to nie prosiłam.
Kiedy wróciłam do klubu, nie miałam absolutnie żadnej dyspozycji sportowej. Została mi jedynie ogromna popularność, z którą sobie nie radziłam. Właśnie wtedy raz jeszcze pojawił się trener Niemczyk i mi pomógł. Po drugim mistrzostwie było już inaczej.
Ono otworzyło drogę do światowej kariery. Wybrała pani Włochy. Nie zatrudnialiby nikogo z Polski, jeśli nominalnie nie miałby być skuteczniejszy niż rodzime siatkarki.
- To było spore wyzwanie, bo z Włoszkami wygrałyśmy w finale. Jako świeżo upieczona podwójna mistrzyni Europy przyjechałam do Polski, przepakowałam walizki i udałam się do Italii. Dziewczyny mi gratulowały, jednak od tego momentu musiałam jeszcze intensywniej pracować, by udowodnić swoją wartość. Wygranie złota w niczym mi nie pomogło. Wręcz przeciwnie - nie mogłam się z niego cieszyć, ale musiałam zamknąć ten etap.
Czy koleżanki rozpychały się łokciami i pokazywały mi, gdzie jest moje miejsce? Każdy się rozpycha. Przez lata przyzwyczaiłam się do tego, że muszę potwierdzić swoje umiejętności, bo jestem siatkarką, która przyjeżdża, by pomóc i być lepsza od innych. Poprzeczka zawsze stoi dla mnie wyżej.
Układało się pani wszystko - świetny klub w najlepszej lidze, medale na szyi, ślub, zakup mieszkania... 4 czerwca 2008 roku zmarła pani przyjaciółka, Agata Mróz-Olszewska. Chyba wszystkim to uświadomiło, jak wiele rzeczy w życiu jest kruchych.
- Tak. Znałyśmy się bardzo dobrze, bo chodziłyśmy razem do szkoły i byłyśmy w zespole, który został stworzony przez Andrzeja Niemczyka. Pomimo tego, że od śmierci Agaty minęło już 10 lat, to jest to temat, który niezwykle mnie porusza i sprawia, że się zamykam. Choć stan zdrowia jej na to nie pozwalał, zdecydowała się donosić ciążę i zostawiła po sobie ten piękny kwiat, którym jest Liliana.
Jej śmierć była niezwykle smutnym wydarzeniem, po którym wszyscy zastanawiali się, dlaczego tak się stało. Takie jest jednak życie. Ono jest piękne i wspaniałe, ale jednocześnie ciężkie i kruche. Trzeba się nim cieszyć i doceniać, ponieważ jutro może się skończyć.
To chyba była "lekcja Agaty".
- By to wszystko zrozumieć, musiałam dojrzeć jako kobieta i koleżanka. Wiele rzeczy mnie drażniło - na przykład działalność krwiodawstwa. Dlaczego dla Agaty zabrakło krwi, skoro tak wiele się o tym mówiło? Dlaczego moje rodzeństwo oddawało jej swoją, a jak potrzebowała transfuzji, to okazało się, że szpital sprzedał jej grupę?
To był straszny okres. Najbardziej łamało mi serce to, co musiała czuć siostra Agaty, która nie dość, że ją straciła, to jeszcze pożegnała tatę. Happy endy nie zawsze się zdarzają.
Później w kadrze pojawił się Marco Bonitta. Wielu mówiło o nim "świetny warsztat, gorszy charakter". To on wyrzucił panią z kadry po pogrzebie Agaty, choć czytałam, że duża była w tym rola niedogadania się z managerem reprezentacji.
- Zawsze kiedy coś przeskrobię, to wiem, że mogę za to wylecieć. W tamtym przypadku tak nie było i kompletnie nie zgadzałam się z argumentacją szkoleniowca.
Cała sytuacja miała miejsce w dniu pogrzebu Agaty. Wcześniej dostałam komunikat, że zgrupowanie kadrowe mam zacząć następnego dnia od śniadania, a pozostała część grupy ma przybyć na obóz trzy dni wcześniej. Miałam dzień wolny, bo dojechać do Tarnowa na pogrzeb. Zapakowałam torbę do auta, przyjechałam z Warszawy i przeżyłam ceremonię, na której łapałam mdlejące z emocji koleżanki. W mojej głowie nieustannie był tłum w kościele, urna Agaty i nieopodal jej małe dziecko w wózku. To było coś niepojętego.
Na pogrzeb nie przyjechałam z zespołem, ale sama. Przedarłam się przez tłum, wsiadłam roztrzęsiona do auta i mój mąż zawiózł mnie na zgrupowanie. Nawet nie myślałam o kolacji, bo mój żołądek był cały czas ściśnięty, wzięłam prysznic i o 19.00 poszłam spać. W nocy obudził mnie telefon od managera, który powiedział, że zostałam dyscyplinarnie usunięta z kadry. Nakazał mi wynieść się z ośrodka do rana.
Ponoć jako jedyna z trzech wyrzuconych [poza Katarzyną Skowrońską-Dolatą usunięte zostały również Anna Barańska i Katarzyna Skorupa - przyp. red.] przyszła pani do Marco, by z nim porozmawiać.
- Nie mogłam z nim porozmawiać - on wyrzucił mnie nawet z przedpokoju. Dobrze, że przyprowadziłam do niego również managera i kapitan zespołu, bo dzięki temu miałam świadków. Powiedziałam, że chcę wyjaśnić tę sytuację, bo nie rozumiem dlaczego usunął mnie z kadry. Odpowiedział, że nie poczuwałam się do tego, by w tak ważnym momencie zjeść z zespołem kolację.
Faktycznie, kolacja w tej sytuacji na pewno była priorytetem.
- Równie ironicznie do tego podeszłam. Tym bardziej było to dla mnie trudne, bo Agatę znałam bardzo dobrze i jedyne, o czym marzyłam, to to, by zapomnieć choć na chwilę o tym, co się stało. To nie była porażka czy wygrana zespołu, a strata bliskiej osoby. Z nikim nie muszę się dzielić takim przeżyciem. On tego nie rozumiał - po prostu chciał to wykorzystać na swój sposób. Całą naszą trójkę, która wcześniej dostała od niego wolne, po prostu wyrzucił. Po latach uważam, że był to jego sposób na utemperowanie grupy i pokazanie swojej władzy. Tylko moment wybrał zły - bo przed igrzyskami olimpijskimi.
Które po udanych kwalifikacjach okazały się dla was porażką.
- Dokładnie tak. Rozumiałabym jego zachowanie, gdybym nie pasowała do grupy i coś w niej psuła. Od razu zadzwoniłam do prezesa PZPS-u i powiedziałam mu, że to on ma mi nakazać opuszczenie zgrupowania. Chciałam mieć pewność, że Marco nie powie później, że dobrowolnie wyjechałam i to był powód wyrzucenia mnie z kadry.
Pod groźbą zawieszenia Związek zmusił mnie, bym wróciła do zespołu. Z trenerem Bonittą już nie rozmawiałam. Powiedziałam, że bardzo chętnie zagram w kadrze, ale chcę, by trener mnie przeprosił.
Nie zrobił tego.
- Nie. Przecież każdy popełnia błędy, to ludzkie. Wystarczyło powiedzieć przepraszam i w jakikolwiek sposób uzasadnić swoje zachowanie. Nic takiego nie miało miejsca - zero pokory.
Pekin był więc największym zawodem?
- Ta impreza była bardzo dużym rozczarowaniem, bo Marco był świetnym szkoleniowcem, ale jego ambicje i ego okazały się zbyt wysokie. Nasza sytuacja na igrzyskach wynikała z wielu czynników - kontuzje, nieporozumienia, ale również atmosfera nie była najmocniejszą stroną zespołu. Trener temperował ją jak tylko mógł.
Kiedy próbuję zrozumieć przyczynę dalszych ruchów, to widzę, że powołanie Jerzego Matlaka na trenera kadry mogło mieć jakieś uzasadnienie. Nie wyszło wam z trenerem zagranicznym, a sukcesy odnosiłyście wcześniej pod okiem Polaka.
- Może po jednym incydencie nie powinno się zniechęcać do zagranicznych szkoleniowców? Pod okiem Marco Bonitty nie grałyśmy źle - treningi miałyśmy świetne, przygotowanie też - po prostu siadła atmosfera. Zatrudnienie osoby o wyjątkowo ciężkim charakterze nie oznaczało przecież, że wszyscy obcokrajowcy byli dla nas nieodpowiedni.
Można było zrobić rozeznanie, wypośrodkować profil charakterologiczny szkoleniowca i zatrudnić kogoś wykwalifikowanego. Ale nie - łatwiej było powiedzieć, że obcokrajowcy do nas nie pasują.
Do kadry przyszedł Jerzy Matlak. Mówiła pani, że przez jakość treningów "doszkalała" się pani sama o 6.00 rano na siłowni...
- Nie chcę nikogo oczerniać, ale to był najgorszy trener kadry w historii. Czy wcześniej był to dobry szkoleniowiec? O to należałoby zapytać zawodniczek, które zdobywały z nim trofea na polskich parkietach. Nie zmieniłoby to jednak faktu, że był to trener bez umiejętności posługiwania się jakimkolwiek językiem obcym, bez międzynarodowego doświadczenia, a na dodatek z ogromnym problemem alkoholowym i na lekach.
Myślał, że jego duże kadrowe nazwiska same wygrają mu kolejne medale - że wystarczy dać im kosz z piłkami, a same potrenują i przygotują się do meczu. Według swojego starego przyzwyczajenia w notesiku stawiał kropki i krzyżyki, nie patrząc na to, co działo się na boisku.
Wypisałam się z tego sama, choć trener Matlak powiedział, że to on osobiście zrezygnował z moich usług. Nie trenowałam dobrze, irytowałam się cały czas, nie miałam już sił, by o 5.00 rano robić kolejne treningi... Co więcej, na konferencjach prasowych musiałam go tłumaczyć, bo nie znał angielskiego. Po którejś z kolejnych porażek powiedział do dziennikarzy: "Ile ja mam jeszcze czekać aż moje gwiazdy w końcu zaczną grać?". To było dla mnie poniżające.
"Gwiazdorzenie". W ten sposób tłumaczono pani rezygnację i wyniki zespołu.
- Nie udzielałam się wtedy w mediach, nie rozmawiałam z dziennikarzami - po prostu nie chciałam być częścią tej sytuacji, bo był to dla mnie cyrk. Przygoda z kadrą na tamten czas się skończyła, a mnie było bardzo przykro, bo zawsze czułam się jej częścią.
To chyba była dla pani wielka kara.
- Opuszczenie zgrupowania było dla mnie karą. Nie chciałam jednak brać więcej odpowiedzialności za to, jak słabo zespół gra i jak beznadziejnie się prezentuję. Żeby trzymać poziom musiałam naprawdę ciężko ćwiczyć, bo samo nigdy nic mi nie przyszło.
Nie dziwi mnie, że później pani wyjechała. Turcja, Chiny, Azerbejdżan - ponoć zbierała pani na tych wyjazdach "Romeo i Julię" w różnych językach.
- Tak! Zbieram także "Małego Księcia", bo są to książki, które znam na pamięć i dzięki nim mogłam lepiej i szybciej nauczyć się języka. Nawet w Brazylii kupiłam sobie tamtejsze wydanie.
Do polskiej ligi wróciła pani po 10 latach nieobecności. Grała pani w Impelu Wrocław i kiedy miałam okazję, to zadałam pani pytanie o to, czego pani się spodziewała po powrocie do kraju. Wtedy powiedziała pani, że potrzebuje czasu, by sobie to poukładać.
- Moje życie prywatne poukładało się w określony sposób i czułam potrzebę powrotu do kraju. Wybór ten był dla mnie koniecznością, choć kierowała mną także ciekawość, bo chciałam zobaczyć, jak zmieniła się polska liga po 10 latach mojej nieobecności. W tamtym momencie znałam ją tylko z opowieści koleżanek i małżonka, który ma pod opieką kilka polskich zawodniczek [jest managerem siatkarskim - przyp. red.].
Byłam ciekawa, jak zmieniły się rozgrywki pod względem profesjonalizmu i organizacji klubów. Pamiętałam je tylko z wczesnych etapów kariery i wiem, że wtedy patrzyłam na nie zupełnie inaczej. Byłam pozytywnie zaskoczona, ponieważ zrobiono postępy i wszystko poszło naprzód. Nie cieszyła mnie jedynie frekwencja na meczach - kiedy wyjeżdżałam, to była dużo wyższa.
Po tylu wojażach, próbach, trudnościach, ale i wspaniałych chwilach chciałabym się od pani dowiedzieć, co siatkówka daje kobiecie.
- Siatkówka to moje życie. Od najmłodszych lat mimo tego, że miałam swoje pasje, charakter, indywidualne wybory, to mianownik zawsze był wspólny - jestem przystosowana do życia w zespole. Nie mogę jednak być "stadna" cały czas i po treningach czy meczach potrzebuję chwili, by pobyć sama ze sobą. Zagłuszam się muzyką, czytam książki i zamykam na jakiś czas w domu. To pozwala mi się zresetować i do wszystkich trudności podchodzić z optymizmem. Nauczyłam się być sama i jest mi z tym dobrze.
Dzięki siatkówce stałam się też lepszą osobą. Wyćwiczyła ona we mnie nie tylko upartość i zawziętość, ale również dyscyplinę, umiejętność dopasowania się do sytuacji i dobrą organizację czasu. Dzięki niej potrafię żyć szybko, a kiedy mam dzień wolny, to zastanawiam się, co mam zrobić, bo nie mogę długo siedzieć w jednym miejscu. Kiedy leniuchuję mam wyrzuty sumienia. Nie potrafię się relaksować poprzez labę.
Polecam więc Play Station i Fifę. Ostatnio kupiłam i działa - można wyrzucić złe emocje i odpocząć.
- Mój mąż ją uwielbia! Problem jest taki, że w ogóle mnie to nie cieszy. Jestem osobą, która nie ma gier na telefonie, bo nie jest dla mnie odpowiedni typ rozrywki. Kiedy graliśmy w Kinecta - bowling, tenisa - nie sprawiło mi to specjalnej frajdy. Każdy jednak jest inny.
Co siatkówka może odebrać kobiecie?
- Moim poświęceniem zawsze było to, że mieszkałam daleko od rodziny. To jest bardzo ciężkie, jednak zarówno ja, jak i moi najbliżsi musieliśmy się do tego przyzwyczaić. Mimo to moja mama powiedziała mi, że ma nadzieję, że to ostatnie Święta, podczas których nie ma mnie w domu.
Denerwuje spoglądanie w metrykę i mówienie, że pani czas ucieka?
- Ha ha, ja jestem przecież jak wino! A mówiąc poważnie, mam świadomość tego, że mój czas jako sportowca ucieka. Pomijając kontuzję, po której myślałam, że nie wrócę więcej na boisko, mam w sobie tyle pasji do siatkówki, że nie wyobrażam sobie, że miałoby się to skończyć.
Wiem, że jestem coraz bliżej tego, by pożegnać się z karierą zawodniczą, bo nie chcę być zapamiętana jako osoba, który kiedyś była fajną siatkarką. Póki co trenuję tyle samo co 18-latki. Regeneruję się dłużej i gorzej niż młodsze koleżanki, ale jeszcze nigdy nie odpuściłam zajęć. Dotrzymuję im kroku, jednak gdyby tak nie było, to zaczęłabym rozważać natychmiastowe zakończenie kariery.
Kiedy była pani nastolatką, która nie grała profesjonalnie w siatkówkę, to przyznała pani, że była "dzieckiem". Kim będzie dorosła Katarzyna Skowrońska-Dolata bez sportu?
- Dobre pytanie! Byłam dzieckiem i ciągle chyba trochę nim jestem. Nie chcę tracić swojej "dziecięcości", choć mam w sobie wiele dojrzałości. Nie wiem, kim będę bez siatkówki. Na pewno chcę być osobą zajętą, zaabsorbowaną jakąś pasją i wesołą. Ale przede wszystkim chciałabym być szczęśliwa.