W Poznaniu w tym sezonie mocno liczono na spotkania rozgrywane w czwartkowy wieczór, ale po kompromitującym odpadnięciu ze Spartakiem Trnava w eliminacjach Ligi Konferencji Europy, fanom oraz ekipie Johna van den Broma - zamiast europejskich pucharów - pozostało zaległe starcie z Rakowem.
O tym, że coś w Poznaniu poszło nie tak, niech świadczy frekwencja. Na trybunach przy Bułgarskiej zasiadło raptem nieco ponad 21 tys. kibiców, co jak na standardy hitu jest słabym wynikiem. Liczba widzów mocno różniła się od tej, którą poznaniacy mogli pochwalić się w ubiegłym sezonie, rywalizując w europejskich pucharach. A przecież Raków jest najatrakcyjniejszym rywalem w tej rundzie - wszak starcie z Legią w Poznaniu dopiero w przyszłym roku. Dodatkowo takim, z którym lechici mają sporo rachunków do wyrównania. Aktualni mistrzowie Polski triumfowali w stolicy Wielkopolski w aż czterech ostatnich meczach! Pokonali Lecha także w zeszłorocznym finale Pucharu Polski.
Powodem, dla którego stadion w czwartkowy wieczór wypełnił się ledwie w połowie, jest też kryzys, w który wpadła drużyna Johna van den Broma po odpadnięciu z europejskich pucharów. Co prawda zapisała sześć punktów w dwóch ostatnich kolejkach, ale styl pozostawia wiele do życzenia. W mediach zastanawiano się nawet, czy dalsza praca holenderskiego szkoleniowca ma sens. On także miał sporo do udowodnienia. Czwartkowe starcie z Rakowem, a także niedzielne z Pogonią w Szczecinie, to egzaminy, które musiał zdać, by kryzys nie przerodził się w permanentny pożar.
Jednym z niewielu pozytywów ostatnich tygodni był duet Filip Marchwiński- Kristoffer Velde. To ta dwójka dała Lechowi trzy punkty w starciu ze Stalą Mielec, a w czwartek rozmontowała defensywę Rakowa. Ospały i grający ostatnio wolno Lech zaimponował determinacją po stracie bramki już w drugiej minucie, a 21-letni wychowanek "Kolejorza" zgłosił kolejny akces do reprezentacji Polski. Pierwszą sytuację co prawda zmarnował w sposób niewybaczalny, lecz dwadzieścia minut później zabawił się z się defensorem oraz bramkarzem zespołu gości. To był popis niebanalnych umiejętności technicznych, i to na oczach nowego selekcjonera Michała Probierza, który przecież doskonale zna Marchwińskiego z kadry U21. Gracz Lecha zdradził nawet, że odbył już rozmowę z nowym trenerem kadry.
21-latek długo kazał czekać na swój rozwój. Poznańscy kibice tracili już do niego cierpliwość, a eksperci wysyłali na wypożyczenie, aby zyskał piłkarskiej ogłady. Uznawano, że w rodzinnej miejscowości warunki są zbyt cieplarniane. Początki jego pracy z Johnem van den Bromem nie zwiastowały przełomu - choć on nastąpił na przykład u Michała Skórasia - ale od stycznia Filip Marchwiński jest w niesamowitym gazie. W ciągu dziewięciu miesięcy strzelił 13 goli oraz zanotował cztery asysty.
Oznacza to, że ostatnie mecze to nie chwilowy wystrzał formy, a informacja, że Filip Marchwiński stał się innym piłkarzem. Piłkarzem godnym reprezentacji i to nie do końca na swojej nominalnej pozycji.
Wydawało się, że 21-latek to urodzona "dziesiątka". Taki numer też przejął w Lechu przed sezonem, ale kto wie, czy van den Brom nie odkrył go na nowo. Na skutek problemów kadrowych wystawił go w roli środkowego napastnika. "Marchewa" we wcześniejszych latach pojawiał się już na "dziewiątce", lecz jedynie epizodycznie. Jego poruszanie się "dziesiątki" z nosem i instynktem kilera to być może idealne połączenie, a holenderski szkoleniowiec wymyślił - zachowując wszelkie proporcje - polską wersję Cesca Fabregasa.
Ale na pochwały za to spotkanie zasłużył cały zespół gospodarzy. "Czwartki służą Lechowi" - takie zdanie można było usłyszeć wśród dziennikarzy na trybunie prasowej, gdy zawodnicy Johna van den Broma w końcu zagrali mecz godny swoich możliwości. Całkowicie zdominowali mistrzów Polski w aspekcie pressingu. W końcu w grze "Kolejorza" nie brakowało determinacji, ikry czy pazura. W samej pierwszej połowie gospodarze zanotowali więcej fauli niż w spotkaniach ze Stalą i Wartą. Świetnie w doskoku do rywali wyglądali Afonso Sousa i Radosław Murawski. Rajdami imponował Kristoffer Velde. A wszystko to w meczu, w którym już w drugiej minucie Bartosz Mrozek musiał wyciągać piłkę z siatki.
Reakcja lechitów to z całą pewnością aspekt należny pochwały, zwłaszcza że dotychczas większość konfrontacji z Rakowem w Poznaniu wyglądała bardzo podobnie - to zespół z Częstochowy obejmował prowadzenie, a potem skutecznie się bronił, neutralizując ataki Lecha. Scenariusz czwartkowego meczu rozpoczął się podobnie, jednakże potem goście nie przypominali swojej najlepszej wersji. Często tracili piłkę pod pressingiem, co destabilizowało ich obronę. Dla Rakowa to drugi czwartek z rzędu, w którym doznaje dotkliwej porażki, po ostatnim 0:2 w Bergamo z Atalantą w Lidze Europy.
Natomiast kibice Lecha rzadko kiedy w tym sezonie mogli opuszczać domowy stadion w pełni usatysfakcjonowani. Pokonanie 4:1 aktualnego mistrza Polski, i to w takim stylu, rozgrywając najlepszy mecz w sezonie, powinno sprawić, że kibice ponownie uwierzą w ten zespół i trenera, którzy w poprzednich rozgrywkach dali im tyle radości. A obiekt przy ulicy Bułgarskiej na następne mecze będzie wypełniał się szczelniej. Tak grający Lech Poznań zasługuje na dużą publikę.