W Polsce temat błędnego oszacowania umiejętności młodych zawodników można zamknąć w jednej anegdocie.
- Po co nam Lewandowski, mamy Arruabarrenę - miał powiedzieć Mirosław Trzeciak, w 2008 roku, gdy pełnił rolę dyrektora sportowego Legii Warszawa. Pod jego nosem, w podwarszawskim Pruszkowie dojrzewał talent Roberta Lewadowskiego. Trzeciak podjął decyzję, że większą gwarancją goli w Ekstraklasie jest 25 letni Mikel Arruabarren, który dla drugoligowego Tenerife ustrzelił 6 goli.
To on trafił na Łazienkowską, a Znicz dogadał się ze znacznie bardziej zdeterminowanym Lechem Poznań. Po czasie łatwo śmiać się z absurdalności tej decyzji i błędnej oceny skali umiejętności. Późniejsze losy obu piłkarzy pokazały, kto jest złotym chłopcem, a kto tombakowym kandydatem na gwiazdę futbolu. Uczciwie trzeba przyznać, że sympatyczny Mikel miewał swoje lepsze chwile, w sezonie 14-15 dobrze spisywał się w Eibar, zdobył dla nich 9 goli w La Liga. Nie ma jednak sensu zestawiać tego z osiągnięciami i regularnością najlepszego polskiego napastnika.
W tak oczywistej sytuacji popełniono błąd, za Trzeciakiem ta decyzja ciągnie się do dziś. Być może gdyby wtedy dokonał lepszego wyboru jego kariera potoczyłaby się zupełnie inaczej. Na legendzie dyrektora, który "odkrył Lewandowskiego" mógłby trafić np. do wymarzonej ligi hiszpańskiej. Każdy generał wie jak wygrać poprzednie bitwy, tak samo jest z ludźmi szydzącymi z byłego dyrektora sportowego Legii. - Dyletant, nie zna się na robocie, jak można się było tak pomylić? - to tylko garść komentarzy i epitetów pod adresem Trzeciaka, gdy Lewandowski wbił cztery gole Realowi Madryt, czy bił kolejne rekordy w Bundeslidze i reprezentacji.
Myślicie, że taka skala pomyłki to polska specyfika? A gdzie tam! Dick Rowe z wytwórni Decca Records odrzucił nagrania czterech młodych chłopaków z Liverpoolu i tym samym nie wydał płyty The Beatles. W futbolu takie sytuacje to też norma. Mathieu Valbuena (podobnie jak wielu innych piłkarzy) usłyszał kiedyś, że jest za niski do profesjonalnego uprawiania sportu. Raul został legendą Realu, bo w Atletico prezes Jesus Gil zdecydował się rozwiązać drużynę juniorską. Jeszcze ciekawiej wyglądają personalne wybory w Chelsea. Klub z Londynu od wielu lat skupuje uzdolnionych zawodników, podpisuje z nimi kilkuletnie kontrakty, większość z nich wypożycza i. czeka. Jedni się szybko rozwijają i wracają na Stamford Bridge, inni nie robią gigantycznych postępów, ale można ich umiejętnie spieniężyć. Przykład z lata 2017: Atsu, Chalobah, Traore, Ake, Cuadrado czy Begović to zawodnicy o małym lub wręcz marginalnym znaczeniu dla podstawowej jedenastki The Blues, a zarobiono na nich ponad 75 milionów funtów.
Przy takiej polityce kadrowej kluczowe jest umiejętne ocenianie potencjału zawodników. Z kim się pożegnać, kogo zostawić i dać kolejną szansę? Lepsze będzie kolejne wypożyczenie czy ogrywanie piłkarza w pierwszej drużynie Chelsea? Każdego dnia należy odpowiadać na takie pytania. Im większa ich częstotliwość tym większe też ryzyko pomyłki.
Chelsea rywalizująca z Barceloną w 1/8 finału Ligi Mistrzów mogła liczyć na Pedro, Fabregasa czy Giroud. A gdyby zamiast nich w niebieskiej koszulce biegali Salah, De Bruyne i Lukaku? Możemy gdybać czy zmieniłoby to losy dwumeczu, ale z pewnością ta druga ekipa miałaby więcej argumentów. A przecież każdy z wymienionych w pewnym momencie kariery usłyszał na Stamford Bridge: dzięki za wszystko, życzymy powodzenia w nowym klubie. Egipcjanin to dziś największa gwiazda Premier League, ale kilka lat temu bez żalu oddano go najpierw do Fiorentiny, a potem Romy.
W podobnym czasie w Londynie szukał swojej szansy belgijski czarodziej. Zawodnik, który z podawania piłki uczynił sztukę. Piłkarz, który widzi autostradę tam, gdzie inni dostrzegają wąską ścieżkę. Jose Mourinho publicznie deklarował, że też widzi go w swoich planach, a pół roku po tej wypowiedzi sprzedał Kevina de Bruyne do Wolfsburga. Z Lukaku historia jest równie pokręcona. Portugalski menedżer najpierw bez żalu wypożyczył go do Evertonu, później doszło do transferu definitywnego. Lukaku w barwach The Toffees stał się postrachem bramkarzy i bohaterem bardzo dużego transferu. Za 90 milionów funtów odkupił go latem 2017 roku Manchester United, prowadzony przez. Jose Mourinho. Czy to znaczy, że jeden z najbardziej utytułowanych trenerów świata nie potrafi właściwie ocenić potencjału zawodnika? A może były to działania sabotujące? A może te transfery to element polityki, większej układanki, z której my dostrzegamy tylko wycinek?
Czy można Mourinho wytykać błędy, skoro bez wspomnianych piłkarzy zdobył mistrzostwo w 2015 roku? Każdy znajdzie swoje odpowiedzi na te pytania.
Trzy jaskrawe przypadki, o których piszę dotyczą zawodników, którzy byli w klubie, pod ręką. Można było monitorować ich rozwój każdego dnia. Od jednego z trenerów usłyszałem kiedyś mądre spostrzeżenie.
- Gdy jedziesz na obserwację zawodnika możesz zrobić bogaty wywiad środowiskowy. Zobaczysz jego kilka meczów, dowiesz się jak reaguje w różnych sytuacjach. Gdy masz zawodnika wychowanego u siebie to możesz sprawdzić nawet, co jadł na śniadanie przez ostatnie dwa lata.
Skoro mając tak wiele informacji Mourinho i inni ludzie odpowiedzialni za politykę kadrową Chelsea (choćby dyrektor techniczny Michael Emenalo) nie potrafili właściwie zadecydować to jak ma to zrobić dyrektor sportowy klubu w Ekstraklasie, który widział może trzy, może cztery mecze jakiegoś zawodnika? Takie decyzje to często gra w ruletkę - kilka razy uda się zgadnąć, że wypadnie czerwone, ale to tylko zwiększa prawdopodobieństwo, że zaraz zacznie się czarna seria kosztownych pomyłek.
Krzysztof Marciniak, autor tekstu jest dziennikarzem nc+