Malwina Smarzek: Wszystko się zgadza, będzie zmiana na koszulce. Podwójne gratulacje przyjmuję, dziękuję pięknie. I nie wiem, z których się bardziej cieszę.
- Jasne, zdecydowanie ważniejszy. Zwłaszcza że ten rekord to przecież pobiłam swój, ha, ha. Rekord mam nadzieję jeszcze bić, poprawiać się mogę jeszcze przez wiele sezonów. A jeśli chodzi o małżeństwo, to więcej za mąż wychodzić nie chcę, raz mi wystarczy, ha, ha.
- Jestem spokojna, bo chociaż wiedziałam, że nie mamy bezpośredniego lotu z Korei, tylko lecimy przez Helsinki i tracimy na tamtejszym lotnisku cztery godziny, to miałam pewność, że do soboty do domu dotrę. Wiedziałam, że wszystko jest zorganizowane. Nie będziemy mieli wielkiego wesela, tylko przyjęcie dla rodziny i wąskiego grona znajomych. Wszystko poszło w luźną stronę, bez stresu. Mam bardzo dobrego już prawie męża, on wszystko świetnie zorganizował, o nic się nie muszę martwić.
- Pewnie gdzieś sobie wtedy wyjedziemy, bo teraz to tylko uciekniemy trochę w Polskę, w takie jedno nasze, fajne, sprawdzone miejsce. Na zagraniczny wyjazd nie ma czasu, poza tym troszeczkę mam dosyć podróży. W Polsce jest ładna pogoda, nie ma sensu wyjeżdżać, polecimy sobie gdzieś na spokojnie po kadrze, kiedy będę miała trochę wolnego przed sezonem klubowym. Teraz się cieszę, że po sześciu tygodniach grania będę mogła chwilę pobyć u siebie. To bardzo fajna sprawa.
- Aż do 29 czerwca, wtedy wszyscy spotkamy się na lotnisku i polecimy na Final Six do Chin. Część dziewczyn spotyka się wcześniej, 27 czerwca na treningach. Trochę tego wolnego jest. Biorąc pod uwagę jak mało jest przerwy między pierwszą fazą Ligi Narodów a turniejem finałowym, naprawdę nie mamy prawa narzekać.
- Oczywiście, że tak. Nie można inaczej. Jak się gra sześć tygodni bez przerwy i ciągle się zmienia miejsca grania, to nie da się przetrwać bez optymizmu. To bardzo trudny okres. Prywatnie, fizycznie, pod każdym względem. Na szczęście cały nasz zespół jest we w miarę dobrej dyspozycji. Momenty kryzysowe udawało się pokonać. Staramy się jedna drugiej nie przedstawiać takich gorszych myśli, bo jedna na drugą patrzy, a po co nam zarażanie tym, co negatywne i tworzenie reakcji łańcuchowej? My się staramy wspierać. Dlatego optymizm zawsze!
- Jasne, że tak.
- Zacznę od tego, że nie tylko z Serbkami zagramy, będzie trzeba wygrać trzy mecze. To pierwsza rzecz. Ważna, bo nie możemy się skupić tylko na Serbkach. A druga sprawa jest prosta: po to się przygotowujemy i po to na ten turniej pojedziemy, żeby wygrać. Na pewno żadna z nas nie pomyśli, że skoro gramy z Serbią, to nie mamy szans. To by było bez sensu. My już do każdego rywala podchodzimy bez kompleksów i pokazujemy, że z każdym możemy grać. Awansowałyśmy do Final Six, nikt nam nie dał dzikiej karty, my same sobie zasłużyłyśmy na turniej finałowy. Nieważne czy ktoś grał pierwszym składem, czy nie, my jesteśmy w pierwszej szóstce, bo wykorzystałyśmy szansę. Wiemy, że możemy walczyć dalej. Do grania wróci Asia Wołosz i nasza gra będzie wyglądała inaczej. Julka Nowicka grała dobrze, super wytrzymała presję ostatniego turnieju, gdy się ważyło czy zagramy w Final Six. Super, że dała radę, ale kiedy Asia wróci, to doda nam trochę jakości.
- Ha, ha, nigdy nie wiadomo. Nie no, mam nadzieję, że nie będzie takiej konieczności. Lubię dużo atakować, ale jak dostaję mniej piłek, a wygrywamy, to jestem szczególnie szczęśliwa, bo to znaczy, że cały zespół grał super. Ale jeśli muszę popracować więcej, to pracuję z zadowolenie, taka moja rola jako atakującej.
- Raczej nie. Na szczęście ten sezon bardzo mocno przepracowałam w klubie jeśli chodzi o prewencję i teraz jest o niebo lepiej ze zdrowiem niż w poprzednim sezonie. Przez wszystkie turnieje Ligi Narodów nie użyłam nawet pół kawałka tejpa, nie musiałam sobie niczego owijać, a to mówi samo za siebie. Nawet nie byłam częstym gościem u fizjoterapeutów. I mam nadzieję, że dalej tak będzie. To tak naprawdę warunek, żeby nam się wszystko udało. Grania jest bardzo dużo, po Final Six zaraz będą kwalifikacje do Tokio, później będą mistrzostwa Europy, nie ma czasu na urazy.
- Tak! Świetnie FIVB zrobiło przeróbkę mojego ataku. Panowie z marketingu się spisali, strasznie fajna sprawa.
- To było tak, że z Dominikaną zagrałyśmy pięć setów wyłącznie po to, żebym ja już wtedy mogła pobić swój rekord punktowy sprzed roku [361 pkt] i żebym z Koreą mogła mieć wolne, ha, ha. Serio, mogłyśmy wygrać 3:0, to wcale nie tak, że nagle zaczęłyśmy grać źle. Powiedziałam dziewczynom, że w trzech setach się z rekordem nie wyrobię, dlatego zagrałyśmy pięć. To oczywiście żarty. Ale jak trener mi powiedział, że z Koreą nie zagram, to mu odpowiedziałam, że tak czułam i dlatego z Dominikaną mecz miał taki przebieg. Z rekordami to jest tak, że one oczywiście są miłą sprawą, ale tak naprawdę mało ważną. To jest dodatek. Ja tego nie liczę, ale wiem, bo ludzie mi mówią, ile punktów kiedy miałam. Dla mnie liczy się, żeby drużyna się rozwijała, żeby była na coraz wyższym poziomie.
- Moim zdaniem jeżeli gramy swoją siatkówkę, jeśli każda z nas jest w dobrej dyspozycji, to wszystkim się gra z nami bardzo ciężko. My mamy naprawdę bardzo dobre środkowe, dobrze funkcjonujący blok, mamy bardzo fajną zagrywkę. Jeżeli zagramy na swoim poziomie, to nie będziemy musiały patrzeć czy mamy naprzeciwko siebie Serbki, Turczynki, czy Amerykanki. Oczywiście jeżeli nie zagramy na sto procent swoich możliwości, to z każdym z tych zespołów przegramy. Ale jeśli zagramy super, to z każdym powalczymy. A wtedy wynik będzie sprawą otwartą.
- Broń Boże nie chodzi o sushi czy o miłość z dzieciństwa do japońskich kreskówek. Chciałabym zobaczyć, jak siatkarki tam funkcjonują, jak pracują, jak się poruszają po boisku, jaką mają technikę, jak one podchodzą do życia, jak to robią, że są na maksa oddane siatkówce. Kiedy one wychodzą na boisko, to widać, że są maksymalnie skupione na meczu, że nie ma opcji, żeby ich uwaga chociaż na chwilę została rozproszona. To bym chciała podpatrzeć, bo to jest świetna sprawa. Japonia pociąga mnie też dlatego, że jest dla nas trochę niedostępnym krajem, innym od państw europejskich. Tamtejsza liga to musi być coś zupełnie innego. W Europie na pewno są różnice między ligą polską, włoską i turecką, ale różnica między Europą a Azją jest bardzo duża. We wszystkim.
- Wszystko się zaczęło od Edyty Kowalczyk, dziennikarki "Przeglądu Sportowego". Dawno temu po jakimś moim dobrym meczu dała mi mentosy. Nie wiem czy miała je przez przypadek, czy z góry tak to sobie wymyśliła, ale później jak grałam kolejne dobre mecze, to mentosy znowu miała. Zaczęli to podłapywać inni dziennikarze, a że ja mentosy rzeczywiście lubię, to w końcu powstał nawet hashtag na Twitterze temu poświęcony. Do tej pory jak zdobędę dużo punktów, to pojawiają się żarty, że do miejsca, w którym jestem wyrusza już tir pełen mentosów.
- Ha, ha, ha, zobaczymy.
- "Mały Książę" to książką, którą najpierw czytała mi mama, kiedy byłam bardzo mała. Później słuchałam tej książki z kasety. Takiej zapomnianej kasety magnetofonowej, z taśmą, ze stronami A i B. Słuchałam tak często, że "Małego Księcia" znałam na pamięć. Po paru latach do niego wróciłam, przeczytałam jak już się stałam dorosłą osobą. I wtedy odebrałam tę książkę zupełnie inaczej. Utożsamiam się z bohaterami, bliskie mi się ich przemyślenia, dlatego postanowiłam mieć "Małego Księcia" wytatuowanego na ramieniu.
- Musiałabym ci podać chociaż Top 10, nie umiem wybrać jednego najważniejszego. Ale powiem ci, że na dole, pod tatuażem z Małym Księciem mam wytuowaną różę. On jest na górze, ona na dole, przy dłoni. Dla mnie oni są połączeni. Jak w książce, gdzie przecież róża odgrywała ważną rolę w życiu Małego Księcia.
- Prawda. W tym momencie jest o mnie głośno, mówi się o rzeczach, które mi się udają, mam wielu przyjaciół, jest fajnie, miło. Ale wiem, ile ciężkich momentów miałam, wiem, że nie doszłam prostą drogą tu gdzie jestem. Nie dostałam nic za darmo, nie jestem typowym talenciakiem, który może sobie miesiąc odpuścić i w trzy dni wróci na wysoki poziom. Na wszystko musiałam ciężko zapracować i ciągle muszę. I bardzo dobrze, bo jestem typem pracusia. Lubię to.