Po kolejnych meczach, w których Polska przegrywała pierwsze sety słyszeliśmy, że jest jak diesel - potrzebuje czasu, by wejść na najwyższe obroty. Przeciw Italii nasz zespół zaczął dobrze. Po asach serwisowych Mateusza Bieńka prowadziliśmy 10:8. Później dzięki jego kolejnym trzem kapitalnym zagrywkom (jeden as, jedna przechodząca piłka skończona przez Fabiana Drzyzgę i jedno tak dramatyczne rozegranie po stronie rywala, że świetnie dysponowany Iwan Zajcew musiał wpaść w siatkę) wróciliśmy na prowadzenie. Mając 19:18 wyciągnięte z 15:18 powinniśmy tę partię wygrać. Zwłaszcza, że zagrywką pomógł drugi ze środkowych - po serwisie Piotra Nowakowskiego mieliśmy w górze piłkę na 23:21. Niestety, pomylił się Michał Kubiak, za chwilę w aut uderzył Bartosz Kurek, a kontrę na 26:24 Włosi wyprowadzili po nieskończonym ataku Rafała Buszka. Już ten set pokazał dużą różnicę między atakiem naszym i włoskim. My atakiem zdobyliśmy 11, a oni 18 punktów. Ich liderem był Osmany Juantorena, który zdobył 10 punktów, u nas Bartosz Kurek uciułał trzy "oczka". W całym meczu Kurek zbijał z w sumie dobrą, 51-procentową skutecznością (19/37). Ale on nie kończył najważniejszych piłek, wtedy górę brały nerwy. A Juantorena, Iwan Zajcew i Filippo Lanza w decydujących momentach nie zawodzili i generalnie wszyscy trzej zagrali z dużo wyższą skutecznością. Juantorena i Zajcew skończyli spotkanie z rewelacyjną, 68-procentową skutecznością (odpowiednio: 21/31 i 17/25), a Lanza wspomógł ich kończąc 57 proc. swoich zbić (12/21). Skuteczność włoskiego zespołu w ofensywie to 62 proc., a nasza - 51. I to przy naszym dużo lepszym przyjęciu, bo my odbieraliśmy zagrywki z 40-, a Włosi z tylko 22-procentową skutecznością.
Wlazły, wróć? To na pewno nie jest pełne rozwiązanie problemu, czysto siatkarsko bardzo przydałby się też wybitnie ofensywnie usposobiony przyjmujący Wilfredo Leon. Ale mieć dwójkę atakujących Mariusz Wlazły ? Bartosz Kurek byłoby świetnie. Martwić się, jak się dogadają, jak jeden z nich zniesie rolę zmiennika w sezonie olimpijskim chyba by nie wypadało. Tylko czy Antiga znów zdoła namówić Wlazłego na powrót?
Dopiero w drugim secie Drzyzga zaczął grać z Piotrem Nowakowskim, a ten był niemal bezbłędny (3/4). Odciążenie skrzydłowych podziałało, włoski blok nie szedł już do nich w ciemno, dzięki temu budzić zaczął się Kurek. Rozłożenie akcentów w ataku dało nam zwycięstwo do 22. Niestety, w następnych setach Drzyzga znów się gubił. Grał na tyle niedokładnie i denerwował się na tyle mocno, że Antiga wprowadził za niego Grzegorza Łomacza przy stanie 6:10 w czwartej partii. Szkoda, że trener nie miał w kwadracie dla rezerwowych Pawła Zagumnego. Drzyzga to zawodnik utalentowany, potrafi grać bardzo dobrze, jak przeciw USA, a nawet świetnie, jak z Japonią. Ale przecież w finale mistrzostw świata to "Guma" uratował sytuację, wchodząc z rezerwy i tak uspokajając grę, że Brazylijczycy byli bezradni. W ?finale? Pucharu Świata Zagumny w odwodzie byłby na wagę złota. Antiga o tym wiedział, próbował namówić 38-letniego zawodnika, by wrócił i pomógł. Niestety, nie namówił. Ale w przyszłym sezonie może być o to łatwiej, bo "Guma" na igrzyskach był już cztery razy, a wymarzonego medalu nie zdobył. O olimpijski laur powinien powalczyć jeszcze raz.
Oczywiście Wlazły, Zagumny, Leon, Winiarski czy ktokolwiek inny nie jest niezbędny drużynie, która zdobyła medal Pucharu Świata. Wybrana przez Antigę "14" wygrała 10 z 11 meczów. Cztery lata temu ekipie Andrei Anastasiego do wywalczenia awansu na igrzyska w Londynie wystarczyło osiem meczów. Trener stawiając na dokładnie tych samych zawodników ma prawo liczyć najpierw na zdobycie kwalifikacji do Rio, a później na medal brazylijskich igrzysk. Tej drużynie można wyrzucać, że niepotrzebnie przegrywała sety z Wenezuelą, Kanadą czy Japonią, bo bez tych strat mimo porażki z Italią w tabeli byłaby teraz nad nią. Ale odwracać się od takiej drużyny nie wolno. Przed nią kolejny morderczy turniej ? w styczniu w Berlinie trzeba będzie bić się m.in. z Niemcami, Rosją, Francją i Serbią o pierwsze miejsce dające bezpośredni awans na igrzyska albo chociaż o pozycje 2-3, które pozwolą wystąpić w kwalifikacjach ostatniej szansy, w maju w Japonii. Wielka szkoda, że mistrzowie świata nie oszczędzili sobie nerwów i ogromu pracy (znowu mordercze zgrupowanie, które trzeba będzie pogodzić z grą w klubach), ale oni pracują tak, że efekty muszą przyjść. Lepsze niż brązowy medal Pucharu Świata.
Teoretycznie medal brązowy, którego jesteśmy już pewni może ostatecznie zamienić się w srebrny. Różnica byłaby ogromna, bo drugie miejsce w PŚ dałoby nam awans na igrzyska. O godz. 11.40 Amerykanie w meczu kończącym turniej zmierzą się z Argentyną. Jeśli wygrają, zdobędą złoto, spychając na drugie miejsce Italię, a nas na trzecie. Taki wynik jest najbardziej prawdopodobny, mimo że Argentyna to drużyna solidna, która wygrała w Japonii siedem ze swych 10 meczów. Bliscy sprawienia sensacji podopieczni Julio Velasco byli w starciu z Włochami, które przegrali 2:3. Gdyby je wygrali, świętowalibyśmy teraz awans na igrzyska. Czy są w stanie pokonać USA, jak w drugiej fazie ubiegłorocznych MŚ? Wtedy, nie walcząc już o nic, zamknęli Amerykanom drogę do "szóstki" rywalizującej o medale. Skorzystał na tym Iran, pośrednio skorzystaliśmy również i my, bo nasz mecz z Francją stał się walką tylko o pierwsze miejsce w grupie, a nie o awans. Gdyby Argentyńczycy to powtórzyli, zostaliby naszymi bohaterami narodowymi. Ale trudno uwierzyć w taki scenariusz.