"Zmęczyłem się / ludźmi, miastem i pracą / Muszę wyjechać stąd / za ten tydzień mi nie zapłacą / Kciukiem wyłączam transmisję danych komórkowych / O komentarz od załamania, czas zluzować układ nerwowy*".
"Potrzebował powiewu świeżego powietrza", "coś, co dawało mu siły, aby wstać rano z łóżka, jednocześnie nie pozwalało spać w nocy", "ostatnią 'bombę Woja' zarezerwował dla samego siebie".
Amerykańskie media niezwykle barwnie opisywały powody, dla których Adrian Wojnarowski – który był na samym szczycie – porzucił pracę w mediach. Najlepiej motywację "Woja" ujął jednak Adam Schefter.
Schefter to kolega Wojnarowskiego z tej samej redakcji ESPN, wybitny specjalista od NFL. W trakcie programu "NBA Today" powiedział: "Adrian nie chciał już brać prysznica z telefonem opartym o jego drzwi ani zabierać ze sobą telefonu do pisuaru, trzymając go w jednej ręce, a drugą załatwiając swoje sprawy. Dość już opuszczonych spotkań rodzinnych. Dość pracy w każde święta. Praca przejęła kontrolę nad naszym życiem. Wojnarowski chciał odzyskać życie".
Płomienna przemowa Scheftera wzbudziła w środowisku nieco żartów ("Nie przesadzajmy. Wojnarowski był dziennikarzem, a nie lekarzem ratującym ludzi z COVID-u" – kpił Bill Simmons). Z drugiej strony nikt nie zrozumie Wojnarowskiego lepiej niż kolega po fachu. Skoro Wojnarowski zrezygnował z 21 mln dolarów leżących przed nim na stole, musiał mieć ku temu powody.
55-letni Wojnarowski odejście z mediów sportowych ogłosił w zeszłym tygodniu. Aby przekazać wieści, użył Twittera (dziś znanego jako X). Napisał tak:
"Dorastałem jako syn robotnika dwie mile od kampusu ESPN i zawsze marzyłem o tym, by zarabiać na życie jako dziennikarz sportowy. 37 lat temu zacząłem i nigdy nie przestałem gonić za dreszczykiem emocji. Zaangażowanie w tę rolę jest inwestycją, na którą nie mam już ochoty. Czas nie jest z gumy i chcę spędzać go w sposób, który ma dla mnie większe znaczenie" – napisał w swoim oświadczeniu.
Aby zrozumieć, kto porzucił świat mediów i koszykówki, można przywołać liczbę obserwujących, którą Wojnarowski zgromadził na Twitterze. 6,5 mln osób to więcej od 28 z 30 klubów NBA.
Można też wyliczyć pensję, którą ESPN wypłacało "Wojowi". Ten medialny gigant płacił dziennikarzowi siedem milionów dolarów rocznie. To oznacza, że Wojnarowski zarabiał więcej od 400 z 611 graczy NBA, a jego umowa miała obowiązywać jeszcze przez trzy lata i z pewnością byłaby przedłużona.
Choć lepiej napisać wprost: z mediami pożegnał się najlepszy na świecie dziennikarz zajmujący się NBA.
– Jest niczym Kobe Bryant w świecie dziennikarstwa – mówił przed laty Mike Schmitz, analityk ESPN. – To reporter na sterydach – twierdził Frank Isola z "New York Daily News". – Nie ma lepszego dziennikarza zajmującego się newsami na świecie. W żadnej dyscyplinie – dodawała Jackie MacMullan, dziennikarka i autorka kultowych książek o NBA. A J.A. Adande, dyrektor pionu sportowego w ESPN, wspominał ich wspólną podróż do Los Angeles na jeden z meczów NBA. – Wsiadamy do hotelowej windy, Woj lewą ręką podtrzymuje laptopa, a prawą wstukuje tekst. Uwierzcie – zdążyłem wejść do pokoju, rzucić walizki i włączyć Twittera, a tam ludzie komentowali już nowy artykuł Woja, kolejną "The Woj Bomb".
Nie myślcie jednak, że 55-letni Wojnarowski to medialny celebryta. "Woj" – jak mówi się o nim w branży – renomę zyskał dzięki sprawdzonym i szybkim newsom. Jego newsy transferowe mają nawet własne, kultowe określenie – "The Woj Bomb".
Swoją pozycję Wojnarowski budował latami. Zaczynał w lokalnej gazecie Fresno Bee w Kalifornii, jego felietony były nagradzane, ale on wciąż pozostawał dla reszty kraju anonimowy. Kiedy odchodził w 2006 r. do portalu Yahoo!, jeden z jego redaktorów powiedział: "Martwię się, że nikt już o tobie nie usłyszy".
Wojnarowski także się o to bał. W tamtym czasie po cichu trwała jednak medialna rewolucja. Choć pisanie do prasy papierowej było prestiżowe, to coraz mniej osób sięgało po gazety, a wiedzę czerpało z sieci. A to oznaczało, że "Woj" postawił na dobrego konia.
W nowej redakcji brylował. Po kilku latach zaczął zrzucać na NBA "bomby Woja". Nagłówki Yahoo! pełne były newsów z ligi, a pod wszystkimi podpisywał się ten sam autor – Adrian Wojnarowski. Dla dziennikarzy, którzy newsy umieszczali na szpaltach gazet, a na publikację musieli czekać do następnego dnia, stał się przekleństwem i znienawidzonym rywalem. Najbardziej irytowali się w ESPN. Władze stacji płaciły swoim ludziom krocie, ale to Wojnarowski był zawsze krok przed konkurencją.
Co ważne: "Woj" nigdy się nie mylił. To różni go choćby od wielu dziennikarzy zajmujących się piłką nożną żyjących z plotek transferowych, z których co piąta okaże się trafiona. Wojnarowski wykreślił ze słownika słowa "najpewniej", "prawdopodobnie". Usunął też znak zapytania.
"Nie stajesz się wybitnym dziennikarzem bez etyki pracy, a etyka Wojnarowskiego jest na wybitnym poziomie. Słowem: gdyby istniała Góra Rushmore poświęcona przedstawicielom mediów NBA, jedno z czterech miejsc należy do niego" – napisał Ben Axelrod, specjalista od amerykańskich mediów.
– Po prostu lubię ludzi w tej lidze: menedżerów, trenerów, zawodników, agentów. Nigdy nie czułem, by rozmowy z nimi były przykrym obowiązkiem – przekonywał Wojnarowski. – Chodzi o chęć rozmowy, którą musisz podtrzymać przez 52 tygodnie. Nie możesz dzwonić tylko wtedy, kiedy czegoś potrzebujesz. Informacja wędruje w obie strony. Pytam, co u nich słychać. Zawsze się czegoś dowiem, ale nie traktuję tych rozmów jako transakcji. Mogę odbyć 40-50 rozmów o niczym istotnym. Ale pięćdziesiąta pierwsza będzie prawdziwą bombą. To jest przyjemna część tej pracy – mówił przed laty.
Choć anegdoty o trudach tego zawodu ("Kiedyś raptownie przeciąłem dwie linie autostrady, by zatrzymać się na poboczu i napisać o umowie jednego z koszykarzy" – opowiadał "Woj") wzbudzały sympatię i uśmiech, to cena, którą płacił dziennikarz, okazała się w pewnej chwili zbyt duża.
"Nowy sezon zbliżał się wielkimi krokami. Wojnarowski czuł, że znów będzie spał trzy godziny na dobę, aby nadążyć za wszystkimi newsami i transferami. Zrozumiał, że taka perspektywa już nie budzi w nim radości, a sprzeciw" – czytamy na The Athletic.
– To, że czujemy się wypaleni w pracy, którą całe życie kochaliśmy, nie jest zaskakujące. A wręcz stało się powszechne – uważa Kandi Wiens z uniwersytetu w Pensylwanii. Jej badania wykazały, że pracownicy najbardziej narażeni na wypalenie zawodowe to nie tylko ci, którzy wykonują wymagającą pracę, lecz także ci, którzy swoją pracą się naprawdę pasjonują i regularnie dają z siebie wszystko.
– Kiedy kochasz to, co robisz i uważasz to za swoje powołanie, albo jeśli jesteś osobą zdeterminowaną i zależy ci, aby twoja praca wpływała na innych, łatwiej jest ci zaangażować się emocjonalnie i przekroczyć swoje granice – powiedziała w wywiadzie dla CNBC.
Od teraz Wojnarowski będzie pracował dla drużyny akademickiej z uczelni świętego Bonaventury – tej samej, na której studiował i gdzie uzyskał tytuł doktora honoris causa. Z pewnością będzie to wymagające zadanie (w jego obowiązkach będzie poszukiwanie talentów i rozmowy z ich rodzicami), ale nadszedł czas, żeby odetchnąć. I znów zaufać swojej intuicji – tej samej, która podpowiedziała mu przed niemal 20 laty, aby porzucić lokalną prasę i spróbować swoich sił wyżej.
*Fragment utworu "Prywatny Ciechocinek" w wykonaniu Muzyki Końca Lata.