Pochodzi z Ukrainy i zdobył mistrzostwo świata dla Polski. Walizka uratowała mu życie

Agnieszka Niedziałek
- Głowa ma większe znaczenie, niż przypuszczamy - mówi Sport.pl Oleksii Koliadych, który kilka dni temu wywalczył złoto mistrzostw świata w sprincie kajakowym. Reprezentujący Polskę kanadyjkarz ma dopiero 24 lata, ale już zaliczył kilka trudnych lekcji życiowych. W 2019 roku miał groźnie wyglądający wypadek - został potrącony przez samochód na przejściu na pieszych. Od prawie pół roku zaś jego myśli wędrują często na Ukrainę, z której pochodzi, a gdzie wciąż jest cała jego najbliższa rodzina.

Gdy część reprezentacji Polski wróciła do kraju po mistrzostwach świata w Halifax, na lotnisku w Warszawie czekało na nią kilkoro dziennikarzy. Oleksii Koliadych, który wywalczył złoto w nieolimpijskiej konkurencji C1 200 m, został przepytany przez każdego z nich. Już po pierwszym wywiadzie zaschło mu w gardle i prosił kogoś ze znajomych o butelkę wody. Na żartobliwą uwagę, że taka jest cena sukcesu, rzucił tylko, że już to odczuł. Rozmowy z przedstawicielami mediów po wielogodzinnej podróży samolotem to jednak pestka w porównaniu z tym, co przeszedł w ostatnich latach i miesiącach. 

Zobacz wideo Lewandowski czy Messi? Pytamy kibiców w Barcelonie. Miażdżąca różnica

"Czułem, że to będą moje zawody"

24-latek odniósł w Kanadzie życiowy sukces. Dotychczas miał na koncie medale imprez rangi mistrzowskiej w niższych kategoriach wiekowych oraz stawał na podium w zawodach zaliczanych do Pucharu Świata. Nieco ponad miesiąc temu w mistrzostwach Polski zajął drugie miejsce w C1 200 m, a w minioną sobotę okazał się najlepszy na świecie.

- Można to moje złoto uznać za niespodziankę, ale jednak od wielu lat ocierałem się już o ten finał, startowałem w nim też. Trochę mnie to deprymowało, że wcześniej nie zdobywałem medali, ale nie traciłem wiary i nie rezygnowałem z marzeń. Po to się trenuje, by wygrywać. Chciałem, próbowałem i w końcu się udało. Bardzo się cieszę z tego złota. Mam nadzieję, że w kolejnych startach będę notował podobne rezultaty i w zbliżających się mistrzostwach Europy uda mi się powtórzyć wyczyn z Halifax - podkreśla w rozmowie ze Sport.pl Koliadych.

W Kanadzie czuł się bardzo dobrze. Odpowiadał mu tamtejszy klimat i atmosfera, która panowała wokół czempionatu. Ale dobre nastawienie towarzyszyło mu już wcześniej. - Gdy tam przyjechałem, już czułem, że to będą moje zawody - zapewnia.

Dodaje jeszcze, że również do samego finałowego wyścigu był bardzo dobrze przygotowany pod względem mentalnym.

- Ułożyłem sobie w głowie przed startem cały występ. Gdy przekroczyłem linię mety, to - mimo że nie znałem jeszcze wyników - podświadomie już wiedziałem, że wygrałem. Czułem, że udało mi się zrealizować mój plan. Zacząłem się od razu cieszyć. Potem zobaczyłem rezultaty, które potwierdziły moje zwycięstwo. Głowa ma większe znaczenie, niż przypuszczamy - podkreśla kanadyjkarz, który drugiego na mecie Niemca Nico Pickerta wyprzedził o 0,1 sekundy.

Wypadek, który mógł zakończyć karierę Koliadycha zanim na dobre się zaczęła

Gdyby nie praca nad sferą mentalną i wynikająca z tego siła, to być może jego kariera w kajakarstwie - mimo młodego wieku - już byłaby przeszłością. Bardzo poważny życiowy sprawdzian przeszedł bowiem w 2019 roku, gdy w drodze na zgrupowanie młodzieżowej reprezentacji Polski uległ wypadkowi. Przechodząc przez przejście na pieszych w Inowrocławiu, został potrącony przez samochód. W internecie można znaleźć wciąż nagranie z kamery innego auta, gdzie na dalszym planie widać, jak uderzony mocno przez feralny pojazd sportowiec wyleciał w górę i upadł daleko od pasów. Razem z nim w powietrzu fruwały rzeczy, które miał w walizce. To właśnie ona, jak potem opowiadał, uratowała mu życie. Zasłonił się nią, co złagodziło nieco uderzenie.

Lista obrażeń krótka nie była, ale po obejrzeniu wspomnianego filmu i tak można uznać, że zawodnik Admiry Gorzów Wielkopolski miał dużo szczęścia w całej tej sytuacji. Doznał wówczas wstrząśnienia mózgu, miał pęknięte żebra, zwichnięty bark, uszkodzoną kostkę oraz wymagające zszycia rany głowy i pleców. Od tego wydarzenia minęły trzy lata, ale wracanie do niego myślami wciąż jest dla pochodzącego z Ukrainy kanadyjkarza bolesne.

- To był bardzo trudny okres dla mnie. Nie za bardzo chcę to wspominać - zaznacza po krótkiej ciszy, która następuje zaraz po tym, gdy nawiązuję do wypadku i późniejszego powrotu do sportu.

Po chwili jednak dodaje nieco więcej. Przyznaje, że był bardzo poobijany i nie trenował prawie przez pół roku. Wznowienie potem rywalizacji zgodnie z planem uniemożliwiła mu z kolei pandemia.

- Naprawdę ciężko się czułem psychicznie, bo popsuło mi to cały sezon. Nawet dwa, bo w kolejnym roku wybuchła pandemia COVID-19, więc też nie mogłem startować i reprezentować kraju. W sumie wyszło tej przerwy nawet prawie trzy lata. Ciężko było pod względem finansowym, ale przetrwałem i teraz udało się wywalczyć złoty medal mistrzostw świata. Jest on bardzo ważny i smakuje wyjątkowo - zapewnia Koliadych.

Koliadych w Polsce, rodzina w Chersoniu. "Mam nadzieję, że to wszystko wkrótce się skończy"

Do Polski przeniósł się siedem lat temu, a w reprezentacji jest od 2017 roku. - Przyjechałem się rozwijać, studiować, trenować. Chciałem być coraz lepszy, poznać nowych ludzi i świat. Zdecydowałem się na Polskę. Bardzo cieszę się z tego, że tu trafiłem, bo kocham ten kraj i mieszkających w nim ludzi - deklaruje.

Cała najbliższa rodzina 24-latka została jednak na Ukrainie. Pozostaje tam też teraz mimo toczącej się prawie od pół roku wojny wywołanej przez Rosję.

- Rodzice i dziadkowie są wciąż w Chersoniu, który jest pod rosyjską okupacją. Chciałem ich ściągnąć do Polski, ale z pewnych względów nie jest to możliwe. Mam nadzieję, że to wszystko wkrótce się skończy i znów się z nimi zobaczę. Na szczęście mamy stały kontakt. Codziennie rozmawiamy, łączymy się na wideo. Tęsknię za rodzicami, bardzo ich kocham - przyznaje kanadyjkarz.

Przy tej okazji wspomina o trenerze mentalnym. Jest mu wdzięczny za pomoc w radzeniu sobie z tą trudną sytuacją.

- Nauczył mnie rozdzielać sprawy zawodowe i życie prywatne. Jak jestem na treningu, to skupiam się wyłącznie na nim, a jak jestem w domu, to wtedy mogę pomyśleć o tych sprawach prywatnych. Po wypadku skontaktował się ze mną i współpracujemy już około dwóch lat - dodaje sportowiec.

Misja: popularyzacja kajakarstwa

Polscy kajakarze zaliczyli bardzo udany występ w Halifax - zdobyli siedem medali. Nie miało to jednak zbytnio przełożenia na zainteresowanie tą dyscypliną, która plasuje się dość daleko pod względem popularności w kraju.

- To oczywiście troszkę boli. Bo wiele osób nie wie, jak ciężkim sportem jest kajakarstwo. Fajnie by było, gdyby było o nim więcej mowy. Np. gdyby zawody pokazywano w telewizji, bo rzadko są z nich transmisje nawet w sportowych kanałach. A tak naprawdę z każdej imprezy rangi międzynarodowej Polska przywozi medale i pokazuje tam kraj z jak najlepszej strony - argumentuje Koliadych.

On i jego koledzy z kadry trenują dwa razy dziennie, łącznie przez pięć-sześć godzin. W tygodniu mają jeden dzień wolny. On sam postawił na kajakarstwo jako 10-latek.

- Na początku była to oczywiście bardziej zabawa niż treningi. Można powiedzieć, że poważniej zacząłem do tego podchodzić od 14. roku życia, gdy - jeszcze na Ukrainie - trafiłem do szkoły sportowej - wspomina.

Sam stara się działać na rzecz popularyzacji tej dyscypliny w Polsce. Wykorzystuje do tego media społecznościowe, gdzie zamieszcza wpisy i filmiki.

- Średnio mi idzie. Ale tu by się przydała pomoc "sił wyższych". Jak przyjąłbym wynikające ze wzrostu popularności naszego sportu zwiększenie obecności kamer i liczby wywiadów? Myślę, że człowiek do wszystkiego potrafi się przyzwyczaić. Sądzę więc, że nie byłoby aż takim problemem - stwierdza z uśmiechem Koliadych.

Więcej o:
Copyright © Agora SA