Ostatni tydzień minął w Legii Warszawa na pisaniu oświadczeń ws. Goncalo Feio, zaprzeczaniu informacjom o gęstniejącej atmosferze w klubie, nieporozumieniach trenera z niektórymi piłkarzami i członkami sztabu medycznego, a wreszcie na opublikowaniu przez samego Feio przeprosin za zachowanie po meczu z Broendby Kopenhaga. Teraz wreszcie Legia mogła przekierować uwagę mediów i kibiców na boisko.
Zamieszanie zaczęło się zaraz po tym, jak Legia wywalczyła remis z Broendby, który dał jej awans do ostatniej rundy kwalifikacji Ligi Konferencji Europy. Feio pokazał kibicom rywali dwa środkowe palce i "gest Kozakiewicza", a później jeszcze prowokował ich trenera i jego asystentów. Nie przeprosił za to na konferencji prasowej, podczas której wolał wygłosić wykład o "oddawaniu życia za Legię" i konieczności pozbycia się przez Polaków kompleksów, a przy tym podkreślał, że jedynie odpowiadał na wcześniejsze prowokacje Duńczyków. Nie żałował, nie zrobił kroku wstecz. Dopiero kilka dni później napisał przeprosiny "za okazanie emocji sprzecznych zarówno z duchem sportowej rywalizacji, jak i szacunku wobec boiskowych rywali". UEFA i tak wlepiła mu karę zawieszenia na jeden mecz w zawieszeniu na rok.
Jakby tego było mało, to jeszcze w podcaście "Warszawski Sport" Jakub Majewski poinformował, że Feio źle zwracał się do Bartosza Kota - szefa fizjoterapeutów i Filipa Latawca - lekarza Legii, co doprowadziło do tego, że obaj złożyli wypowiedzenia. Wojciech Kowalczyk, były zawodnik Legii, w programie "Liga Minus", dorzucił, że Feio wyzywa też piłkarzy, a atmosfera w drużynie robi się coraz gorętsza.
- Ilość nieprawdy, niedomówień i plotek, jaka w ostatnim czasie pojawiła się nt. Legii jest nie do przyjęcia. Goncalo Feio ma pełne poparcie drużyny. Drużyna jest wręcz zszokowana takimi doniesieniami. Rozmawiałem o tym z Arturem Jędrzejczykiem i Pawłem Wszołkiem i chcę zapewnić, że zespół jest z trenerem - kontrował rzecznik klubu, Bartosz Zasławski. - Drużyna jest z trenerem, mamy bardzo dobrą atmosferę w zespole, za tym idą wyniki - dodał kapitan, Artur Jędrzejczyk dzień przed domowym meczem z Dritą. Zamieszanie było jednak olbrzymie.
Mecz miał wreszcie przerwać pozaboiskowe dyskusje. Nie dość, że Drita zajmuje 183. miejsce w rankingu UEFA i jeszcze nigdy nie zaszła w kwalifikacjach tak daleko, to jeszcze od 31. minuty grała w osłabieniu. Hasan Gomda, 20-letni obrońca z Ghany, schodząc z boiska z czerwoną kartką za faul na Migouelu Alfareli, był absolutnie załamany. Płakał, tuż przed szatnią rzucił koszulką o ziemię. Sprawiał wrażenie pogodzonego z losem: on zawalił, a konsekwencje poniesie cały zespół. To był kluczowy moment pierwszej połowy. Już pierwsze pół godziny, gdy oba zespoły grały w komplecie, zdradziło bowiem plan Drity na mecz - zakładał przetrwanie, agresywną grę na własnej połowie i odgryzanie się nielicznymi kontrami. Gdy Gomda opuszczał zespół, zadanie z trudnego stawało się niemal niewykonalne.
Legia była zdecydowanym faworytem. Najtrudniejszy dwumecz - z Broendby (3:2 i 1:1) - miała już za sobą. Wprawdzie Feio przestrzegał, że nie należy spodziewać się spacerku, ale eksperci od kosowskiej piłki przekonywali, że wystarczy nie zlekceważyć rywali, a o zwycięstwo powinno być łatwo. Ale mecz z Dritą - pozornie łatwy - egzaminował Legią z zupełnie innych umiejętności niż spotkanie z Broendby. O ile dobrze wyszkoleni technicznie Duńczycy, potrafili przeprowadzać wielopodaniowe akcje, testując szczelność obrony Legii, o tyle znacznie słabsi zawodnicy z Kosowa chcieli sprawdzić, jak piłkarze Feio poradzą sobie w ataku pozycyjnym, który od dłuższego czasu jest ich bolączką.
I pomysł był słuszny. Drita broniła się dzielnie. Do przerwy było 0:0, a kibice Legii żegnali schodzących do szatni piłkarzy gwizdami. W ich grze brakowało zaskakujących podań, większej ruchliwości i dokładności przy licznych dośrodkowaniach. Z jednej strony - przewaga Legii była oczywista, z drugiej jednak - niewiele z niej wynikało. Bramkarz Faton Maloku nie musiał ocierać się o bohaterstwo, by utrzymać czyste konto. Stąd frustracja kibiców. Mało brakowało, a po jednym z nielicznych rzutów wolnych, goście mogli wyjść na prowadzenie.
Znów jednak, podobnie jak w obu meczach z Broendby, Caernarfon i Zagłębiem Lubin, poprawiła się po przerwie. Nie stała się nagle porywająca, ale przynajmniej udało się celniej dośrodkowywać w pole karne. Najpierw - w 56. minucie - Pawłowi Wszołkowi dograł prosto na głowę Blaża Kramera, który trafił na 1:0, a później - w 83. minucie - Ryoya Morishita po ziemi wystawił piłkę wprost do Marca Guala, który uderzył niemal na pustą bramkę. I całe szczęście, że zrobił to celnie, bo chwilę wcześniej, gdy świetną okazję zmarnował Tomas Pekhart, niedosyt narastał. Legia miała przecież w tamtym momencie aż 19 oddanych strzałów, 9 celnych i tylko jednego gola. Miała osłabionego rywala, ale nie potrafiła przyklepać awansu już w pierwszym meczu.
I wciąż trudno uznać sprawę za całkowicie rozstrzygniętą. Tuż po meczu, przed kamerami Polsatu Sport, przyznał to Rafał Augustyniak. - Wynik powinien być wyższy, trochę czujemy niedosyt, ale doceniamy te dwie bramki - stwierdził. I trudno się nie zgodzić: zaliczka mogła być większa - wręcz powinna! - ale i tak najpewniej wystarczy do awansu, bo rywal poza niezłą organizacją w obronie nie pokazał nic, by uwierzyć, że za tydzień - w meczu u siebie - Legii zagrozi.