Polski żużel to oszustwo samo w sobie. To może skończyć się falą tsunami

Dawid Gruntkowski
Wszystko wskazuje, że Jason Doyle opuści Unię Leszno, mimo deklaracji o startach w "Bykach" w sezonie 2023. Czy kibice wielokrotnego mistrza Polski mogą czuć się oszukani? A może to system jest zły? - zastanawia się Dawid Gruntkowski ze Sport.pl.

Choć okno transferowe oficjalnie rozpoczyna się za tydzień, zdecydowana większość zawodników jest już potwierdzona w składach poszczególnych zespołów. Nie inaczej jest w przypadku Jasona Doyle'a, który na 99,9 proc. dołączy do beniaminka PGE Ekstraligi Wilków Krosno. Kibice Unii Leszno, byłego klubu Doyle'a, są oburzeni, ale czy słusznie? Wygląda na to, że niekoniecznie.

Zobacz wideo Ile może zarobić topowy żużlowiec?

Transfery w polskim żużlu to od lat temat rzeka. Trudno znaleźć okienka, podczas których nie dochodziło do dziwnych ruchów, nieraz uznawanych przez kibiców za oszustwa czy niepoważne potraktowanie klubu. Sprawa jest zdecydowanie bardziej zawiła. Polski żużel stał się wielkim szukaniem dziur w regulaminie.

Polski żużel to oszustwo samo w sobie

Na sam początek weźmy pod lupę kontrakty i to, jak za ich pomocą działacze potrafią obchodzić przepisy.

Od około dekady w polskich ligach żużlowych funkcjonuje przepis wyznaczający górną granicę wynagrodzenia dla zawodnika za punkt zdobyty w meczu. Nie jest jednak żadną tajemnicą, że kwoty te są notorycznie przekraczane dzięki tzw. kontraktom sponsorskim. Oznacza to, że kluby przebijają się ofertami dla poszczególnych zawodników, oferując im coraz to więcej pieniędzy wypłacanych "na boku" (czyli na zasadzie innej umowy) przez sponsorów drużyny. 

Jak można te przepisy obejść? Dobrym przykładem są umowy Przemysława i Piotra Pawlickich z Polonią Piła, gdy ta jeździła w II lidze w sezonie 2011. Czy obaj jeździli za 500 zł za punkt? Nie. Resztę ustalonych pieniędzy wypłacał leszczynianom senator Henryk Stokłosa, który, będąc sponsorem tytularnym klubu, dorzucał do interesu naprawdę dużo. Ale żużlowi działacze kombinują na wiele sposobów. 

W ostatnich latach najgłośniej było o sytuacji Gleba Czugunowa, 22-letniego rosyjskiego żużlowca, który w nie do końca sprawiedliwy sposób (biorąc szybki ślub z osobą, która nie jest jego wybranką) zdobył polskie obywatelstwo. Ku uciesze Sparty Wrocław. Na czystszej, ale też nie w pełni zrozumiałej ze strony fanów zasadzie, po polską licencję sięgnął także 23-letni Wiktor Trofimow. 

Teraz czas na rozliczenia. W Polsce przyjęło się już, że termin płatności faktury można uznać za ruchomy. W speedwayu dotarliśmy do momentu, w którym klub płacący "niewiele po terminie" jest uznany za dobrze prosperujący i godzien zaufania. Wielu zawodników, szczególnie zagranicznych, wielokrotnie o tym mówiło, lecz słuchało ich niewielu. Przez to też sytuacja cały czas się nie zmienia.

Zawodnicy dostosowali się do klubów

Czas przyjrzeć się samym zawodnikom. Wielu z nich, szczególnie mówiąc o tych z zagranicy, zaszło za skórę polskim kibicom. Leonowi Madsenowi do dziś nie wybaczono w Grudziądzu niespełnionej obietnicy podpisania kontraktu z miejscowym GKM. Grigorij Łaguta ma z kolei ciężkie życie w Częstochowie, którą opuścił na rzecz Torunia. Teraz Jason Doyle zrywa porozumienie z Unią Leszno i przenosi się do Krosna. Czy - pomijając kwestie moralne - jest to jednak coś złego?

Zgodnie z przepisami, okres transferowy rozpoczyna się 1 listopada. Tym samym nikogo nie może zaskoczyć fakt, że zawodnik niemający podpisanego kontraktu na kolejny sezon, wybiera ofertę najlepszą dla siebie. Tutaj jednak warto przytoczyć słowa Jerzego Kanclerza, który postanowił się ubezpieczyć przed podobnymi "ucieczkami" zawodników. Prezes Polonii Bydgoszcz przyznał, że z wybranymi żużlowcami, jeszcze przed otwarciem okna, podpisał umowy cywilno-prawne. Jak więc widać, da się to robić z głową.

Na granicy możliwości

Powyższe sytuacje nie prowadzą żużla w dobrym kierunku. W tym miejscu należy zgodzić się ze słowami prezesa Unii Leszno Piotra Rusieckiego, który stwierdził, że zawodnicy zarabiają już za dużo i nie chodzi tu o żadną zazdrość. Przeciwnie - nawet sponsorzy są już wypompowywani z funduszy przepalanych na budżety płacowe. Wydaje się więc, że jesteśmy coraz bliżej szklanego sufitu, którego pęknięcie może skończyć się falą tsunami, zabierającą ze sobą większość ośrodków w kraju. 

Żużlowa piramida finansowa staje się coraz wyższa. Zawodnicy oczywiście z niej korzystają, lecz pomału muszą się przyzwyczajać do faktu, że kluby płacą jeszcze rzadziej i są jeszcze bardziej spóźnione. Tym samym, jeśli prezesi nie pójdą po rozum do głowy, bańka w końcu wystrzeli w powietrze.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.