Złoto Sikory wywalczone w biegu na 20 km niemal równo 25 lat temu - 16 lutego 1995 roku - to największy sukces naszego biathlonu w historii mistrzostw świata. Liczymy, że teraz w Anterselvie dobrze spiszą się prowadzone przez Michaela Greisa Monika Hojnisz i Kamila Żuk. Hojnisz w swoim ostatnim starcie przed MŚ była czwarta (bieg masowy w Pokljuce), a niedawna juniorka Żuk zajmowała już tej zimy miejsca w Top 10 biegów sprinterskich.
Rywalizację w Anterselvie panie zaczną właśnie od sprintu. Poniżej cały program MŚ. Wszystkie starty pokaże Eurosport, a Tomasz Sikora będzie jednym z komentatorów.
Tomasz Sikora: Bardzo się cieszę, że mistrzostwa świata są w Anterselvie, bo jest to bardzo dobre miejsce dla Moniki Hojnisz. Ona jest w dobrej formie. W każdym starcie może powalczyć o medal, który nam się marzy. Ona te trasy lubi, zawsze dobrze na nich wygląda. Odpowiedni dla niej jest profil, służy jej wysokość. A że jest bardzo dobrze przygotowana, to bardzo w nią wierzę. Kamila Żuk na razie przyzwyczaiła nas do dobrych startów tylko w biegach sprinterskich, więc dla niej pierwszy start, w piątek, będzie najważniejszy. Mam nadzieję, że obudzi się Kinga Zbylut. Początek sezonu miała dobry. Będziemy też mieli okazję zobaczyć młodziutką Aśkę Jakiełę, jeszcze juniorkę. To nasz kolejny duży talent.
- Bardzo fajnie, że ta praca jest duża, a mimo to dziewczyny osiągają dobre wyniki. To prawda, że ich harówka przyniesie prawdziwe efekty dopiero w następnych sezonach. Michael ewidentnie ma świadomość, że do igrzysk olimpijskich w Pekinie nie zostało dużo czasu i buduje bazę pod tę imprezę.
- Zgadza się, zbudowałem wtedy bazę, której tak naprawdę wystarczyło mi do końca przygody z biathlonem. Teraz u Greisa nasze młode dziewczyny też mają szansę wypracować tyle, żeby przez lata cieszyć siebie i nas wynikami.
- Ha, ha! Pamiętam te słowa, ale już nie pamiętam, który z chłopaków to powiedział.
- Bez wątpienia. Jak przypominam sobie moje pierwsze lata u trenera Wierietielnego, to muszę powiedzieć, że moje życie polegało tylko na trenowaniu, spaniu i jedzeniu. To było wszystko, na co człowiek miał siłę. No, jeszcze oczywiście był prysznic. Po każdym treningu chciało się tylko wykąpać, zjeść i kłaść się do łóżka, żeby odpocząć przed następnym treningiem. Obciążenia były ogromne. Dzień się zaczynał rozruchem, później był pierwszy trening, długi. Drugi trening też nie należał do krótkich. A wieczorem była jeszcze praca z karabinem. Ale podkreślam, że później przez lata byłem za to wdzięczny.
- Tak, to był mój drugi sezon u trenera. Był przełomowy, nawet nie ze względu na złoto mistrzostw świata, ale dzięki temu, że stałem się dobrym strzelcem. Jeżeli powiem, że zrobiłem ogromny postęp, to powiem za mało. Mój postęp był niesamowity. Przychodząc do pracy z trenerem Wierietielnym byłem bardzo słabym strzelcem, moja celność oscylowała wokół 60-65 proc. A trener Wierietielny doprowadził do tego, że na pięć startów w biegu na 20 km w Pucharze Świata trzy razy strzeliłem na czysto, na zero. Efekt przyszedł, bo i z mojej, i z jego strony w pracę nad strzelaniem został włożony ogromny wysiłek. Reszta ekipy już szła na obiad, a my dalej staliśmy na strzelnicy i ćwiczyliśmy - tak było dzień w dzień.
- To nie te czasy, żebyśmy mogli mieć człowieka od strzelania. Myśmy o masażystę musieli walczyć i o lekarza.
- Tak było. Wszystko musiał robić sam. Sam wszystko rozpisywał, myślał i miał takie ćwiczenia, których nigdy już u nikogo nie spotkałem. Te ćwiczenia eliminowały błędy. Działały nawet zastosowane już w trakcie sezonu.
- Nie, takie treningi nie miałyby sensu. Każdy zawodnik ma wytrenowane na jakim tętnie powinien podejść do stanowiska strzeleckiego i tego się trzyma. Już lata temu tak było, że jeżeli mam podejść z tętnem 170, to z takim podchodzę. Trener był bardziej pomysłowy. Rewelacyjne było ćwiczenie, które uwypuklało błędy. Trener Wierietielny dziurawił naboje, robił niewypały.
- Dziurawił naboje, wysypał z nich proch, później przez kilka godzin gotował te naboje w gorącej wodzie, żeby na pewno nie wystrzeliły. Jak już miał pewne niewypały, to wkładał je w magazynek pomiędzy normalne naboje. Jak się taki trafił, to po naciśnięciu na spust można było idealnie zaobserwować ruch, jaki zawodnik wykonuje. Sam czułem i widziałem, jak mną szarpało. Trener doprowadził nas do takiej psychozy, że spodziewaliśmy się, że następny strzał na pewno będzie tym oszukanym i bardzo się pilnowaliśmy. Tak bardzo uważałem, żebym nie zrobił błędu, że świetnie kodowałem sobie idealną postawę i najwyższą koncentrację. Trener wymusił na mnie, żebym nie szarpał spustu i żebym nie popychał karabinu barkiem. A to są najczęstsze błędy, jakie biathloniści popełniają.
- Po moim medalu mistrzostw świata już mieliśmy masażystę na stałe, ale wcześniej prawie nigdy. Z nami, zawodnikami, jeździli tylko trener Wierietielny i jego asystent, Jerzy Leśnik, który zajmował się głównie smarowaniem nart.
- Chyba nikt. Byłem takim zawodnikiem, który za bardzo nie korzystał z usług masażystów. Chociaż gdy po Anterselvie dostaliśmy zgodę na znalezienie masażysty, to trener Wierietielny mi nie odpuszczał. Zatrudniał takich specjalistów, którzy zgadzali się z jego wizją. A ona była taka, że masaż to kolejna forma treningu. Nie można go było odmówić, był obowiązkowy. Trener tłumaczył, że ciężko pracujemy, więc musimy się poddawać zabiegom. To był jedyny trener, który tego bewzględnie wymagał.
- Wiadomo, że po biegu była olbrzymia radość. Aż koledzy z trenerami podrzucali mnie na rękach. Później w hotelu właścicielka, pani Erica, czekała z szampanem i wieczorem cała nasza grupa wspólnie świętowała. Miło też wspominam, że kiedy czekałem przy podium, to przyszedł Ole Einar Bjoerndalen i serdecznie mi pogratulował. Specjalnie przerwał rozbieganie, zdjął narty i przyszedł ze mną porozmawiać.
- Nie był, ale znaliśmy się z juniorskich mistrzostw świata, na których on zdobył złoto, a ja srebro. A i w Pucharze Świata już się liczył. Na początku tamtego sezonu w Bad Gastein ja byłem drugi w biegu na 20 km, a on był drugi w sprincie. Natomiast w klasyfikacji generalnej walczył o żółtą koszulkę lidera z innym Norwegiem, Jonem Agem Tyldumem, który zresztą wywalczył srebro w wygranym przeze mnie biegu na 20 km w Anterselvie.
- Było duże zainteresowanie, ale powiem szczerze, że w tamtym sezonie jeszcze mnie presja nie dotykała. Wtedy prowadzący naszą kadrę kobiet trener Aleksandr Priwałow powiedział mi fajne słowa. "Tomek, najgorzej, jak teraz zaczniesz od siebie za dużo oczekiwać. Ty na ten sezon zrobiłeś już więcej niż miałeś zaplanowane, więc podchodź do tego spokojnie" - doradził. Posłuchałem, to był mądry facet, medalista olimpijski, a do tego jeszcze dobry duch naszej ekipy. Ale następnej zimy presja mnie dopadła. I wtedy zaczęły się problemy z uniesieniem tego, że jestem mistrzem świata.
- Jednak srebro olimpijskie. Każdy sportowiec marzy najbardziej o medalu igrzysk.
- Tak. Chociaż moje złoto wcale taką wielką sensacją nie było. Jak ktoś śledził biathlon, to widział, że do końca sezonu 1994/1995 walczyłem o Małą Kryształową Kulę za biegi na 20 km. Przegrałem ją tylko o dwa punkty Pucharu Świata, a jeszcze trener Wierietielny w jednym biegu mnie nie wystawił. Gdybym w nim wystartował, to zapewne w 1995 roku miałbym Małą Kryształową Kulę. Ale trener wycofał mnie z biegu tuż przed mistrzostwami świata, chciał mnie oszczędzić. Gdyby tego nie zrobił, to być może miałbym kulę, ale nie miałbym medalu.
- Też tak myślę. On wyczuwał takie rzeczy. Wiedział, że to mój bieg, moja koronna konkurencja.
- Absolutnie nie. Oszczędził mi takich emocji.
- No tak. Ja bardzo chciałem startować. Mieliśmy taką małą reprezentację, że zawodnik, który nie biegł, stał na trasie i podawał picie kolegom. Nie podobało mi się, że zamiast biec stoję i przez dwie godziny podaję picie. Byłem wkurzony. Ale po jakimś czasie zrozumiałem, że to był element mistrzowskiego planu.