Alpejczycy wrócili do Kvitfjell po dwóch latach przerwy. Przed rokiem zmagania nie mogły dojść tam do skutku, bo Norwegia zrezygnowała z organizacji wszelkich międzynarodowych zmagań z powodu pandemii koronawirusa.
Faworytów piątkowego zjazdu było całkiem sporo. To na pewno Beat Feuz, Aleksander Aamodt Kilde, Kjetil Jansrud, Dominik Paris, Johan Clarey, czy Matthias Mayer. Można powiedzieć, że obronił się tylko ten ostatni. Austriak zajął trzecie miejsce. Chociaż długo myślał, że może skończyć drugi. Wyprzedził go, dobrze jeżdżący w treningach, Niels Hintermann.
Wydawało się, że to Szwajcar pewnie stanie na najwyższym stopniu podium. Tak też się stało, ale nie był tam w pojedynkę. Z biegiem rywalizacji ubywało zawodników, którzy byli typowani do czołowych lokat. Tym razem zawodnicy przekonali się jednak, że na ostateczne wyniki trzeba czekać do końca.
Ruszający na trasę z odległym, 39. numerem startowym Cameron Alexander, niespodziewanie zaatakował pozycję lidera. Z tak daleką pozycją startową zazwyczaj trudno wygrać, bo trasa zjazdu jest zazwyczaj nieco zniszczona przez rywali, dlatego sukces tego alpejczyka budzi szczególny podziw. Osiągnął identyczny czas jak Niels Hintermann. W efekcie mieliśmy dwóch zwycięzców zawodów w Norwegii.
Hintermann stawał już na podium, ale Kanadyjczyk tylko raz w karierze uplasował się w czołowej dziesiątce zawodów Pucharu Świata. Co ciekawe, dokonał tego również w Kvitfjell przed dwoma laty. W piątek skorzystał z poprawiających się warunków atmosferycznych.
Kanadyjskie media szybko doniosły, że Alexander przerwał 8-letnie oczekiwania na kolejne zwycięstwo reprezentanta tego kraju w konkurencjach szybkościowych w PŚ. Ostatnim zawodnikiem z Kanady, który wygrał zjazd, był Erik Guay, który triumfował także w Kvitfjell w 2014 roku.
"Zwycięstwo w tym samym miejscu, co ktoś taki jak Erik… być na tym samym poziomie, co on w tym samym wyścigu, jest szalone, fenomenalne" – skomentował po triumfie Cameron Alexander.