- Tylko dwa proc. Polski to góry. Z czego większość znajduje się w obrębie różnego rodzaju parków i instytucji, które nie pozwalają ludziom z tych gór korzystać. Ale najbardziej narciarstwu alpejskiemu szkodą inni ludzie. Ci, którzy zepchnęli je w cień skoków narciarskich. Skoki to przecież sport kanapowy, nikt sobie nie idzie w weekend na skocznię, żeby poskakać. Tę dyscyplinę uprawia w kraju kilkaset osób. Niestety, Polski Związek Narciarski jest de facto polskim związkiem skoków narciarskich, nie chce widzieć innych odmian narciarstwa - mówił nam w 2015 roku Tomasz Kurdziel, komentator narciarstwa alpejskiego w Eurosporcie.
- Prawda jest taka, że u nas w ogóle nie ma gdzie trenować. Gdzie dzieci mają jeździć? W Zakopanem zupełnie nie mają gdzie się szkolić - przyznawał w roku 2016 Adam Klimek, kierownik wyszkolenia Polskiego Związku Narciarskiego w konkurencjach alpejskich.
- Co gryzie polskie narciarstwo alpejskie? Brakuje nam wiedzy, nie wykształciliśmy trenerów, uczą narciarstwa alpejskiego ludzie, którzy często sami słabo jeżdżą. Kluby się rozpadły. Dzieci we Francji mają dużo tańszy dostęp do narciarstwa na podstawowym poziomie niż polskie dzieci. Nieporównywalnie tańszy. Mamy dziurę, a PZN nie bardzo wie jak ją zasypać. W przypadku narciarstwa alpejskiego mam też wrażenie, że nie bardzo chce - opowiadał Andrzej Bachleda-Curuś II, najwybitniejszy polski alpejczyk w historii, wicemistrz świata z 1974 roku. Mówił tak w 2018 roku w rozmowie z Pawłem Wilkowiczem.
Dziś mamy rok 2021 i cieszymy się, że Maryna Gąsienica-Daniel wjechała do światowej czołówki. Maryna pięknie startuje na mistrzostwach świata w Cortinie d'Ampezzo. I na tych mistrzostwach za chwilę skończy 27 lat. Stanie się to dzień po gigancie, jej koronnej konkurencji (gigant 18 lutego). Czy sprawi sobie jeszcze lepszy prezent niż postawą w równoległym gigancie? Jej ostatnie wyniki w klasycznym gigancie w Pucharze Świata wyglądają tak: 11. miejsce, 10., 11. i znowu 11. Z awansem z 24. miejsca po pierwszym przejeździe. Z najlepszym drugim przejazdem w całej stawce!
Jak to się stało, że doświadczona już zawodniczka dojechała do światowej czołówki? Dlaczego na takie sukcesy Polki musieliśmy czekać aż 35 lat? Aż tyle minęło między rokiem 1985 i trzecim miejscem Małgorzaty Tlałki w slalomie PŚ w Heavenly Valley a rokiem 2020 i dziewiątym miejscem Gąsienicy-Daniel w slalomie równoległym PŚ w Lech. Oczywiście na podium czekamy dalej, ale to już jest wielka rzecz, że doczekaliśmy się pierwszej dziesiątki. Jak więc do tego doszło?
- Mamy bardzo dobre trasy, ale nikt ich nie odda tylko zawodowcom. U nas żyje się z turystyki narciarskiej, a nie z wyczynowców, bo nie ma ich aż tylu, żeby mogli dać stacjom narciarskim takie pieniądze, jakie dadzą turyści. Ale trzeba przyznać, że dzięki programowi PolSKI Mistrz otwierają się coraz większe możliwości treningowe w takich ośrodkach jak Szczawnica, Krynica czy Kasprowy - mówi Maryna.
Polska jedynaczka w światowej czołówce przyznaje, że choć mieszka w Zakopanem, to tylko poza sezonem. Zimą bazą jej i jej zespołu muszą być Alpy. Od wyjazdu z domów 3 listopada Maryna, jej trener Marcin Orłowski, asystent trenera i jednocześnie fizjoterapeuta Przemysław Buczyński oraz serwismen German Sagastume Pinedo wrócili do siebie tylko na kilka dni, na święta Bożego Narodzenia. Do końca marca wszyscy muszą żyć w niemal nieprzerwanej delegacji.
Taką drogę do sukcesu pokonują też alpejczycy z innych krajów z niższymi górami i gorszą infrastrukturą. - Petra Vlhova [słowacka mistrzyni świata w gigancie] też ma bazę we Włoszech, tam ma trenera. Nie ćwiczy u siebie - mówi Maryna. Vlhova to zawodniczka z rocznika 1995, o rok młodsza od Gąsienicy-Daniel. Polka i Słowaczka znają się od lat, rywalizowały już jako małe dziewczynki. A teraz Vlhova jest wielką gwiazdą, a Gąsienica-Daniel dopiero zaczyna spełniać marzenia.
Dlaczego Słowakom i Czechom mającym naturalne warunki takie jak Polska, a także na przykład Chorwatom i Węgrom, czyli krajom z górami jeszcze znacznie mniejszymi, w ostatnich latach spełniło się wiele marzeń o sukcesach w narciarstwie alpejskim, a my już nawet nie marzyliśmy, że przyjdzie jeszcze taki sezon jak ten Maryny?
- Nie wiem, szczerze mówiąc. Te znane słowackie i czeskie zawodniczki wywodzą się z bardzo rodzinnych teamów. Nie było tak, że za sukcesem stały federacje. Wydaje mi się, że u nas dużo zależy od tego, czy się jest cierpliwym. W takich krajach jak nasze wyniki trochę później przychodzą, trochę więcej czasu potrzebujemy, żeby dotrzeć na szczyt. A w Polsce wszystkie zawodniczki wcześnie kończyły. Możliwe, że w momencie, w którym dopiero mogły zacząć osiągać dobre wyniki - mówi nam Maryna.
- Edit Miklos też warunków u siebie w kraju nie ma, ale to osoba bardzo zacięta, pracowita, kręci się w tym światku od dawna. Powoli udało jej się osiągnąć sukcesy - mówił w rozmowie ze Sport.pl Kurdziel o Węgierce, która w zjeździe potrafiła zająć siódme miejsce na igrzyskach olimpijskich Soczi 2014, a w Pucharze Świata dwa razy wjechała na podium.
- Jej wyniki, tak jak wcześniej to, co osiągała rodzina Kosteliciów, nie były poparte żadnym programem. Ante Kostelić, ojciec Janicy [czterokrotnej mistrzyni olimpijskiej i pięciokrotnej mistrzyni świata] i Ivicy [cztery olimpijskie srebra oraz złoto, srebro i brąz MŚ], po prostu katował dzieci, obwożąc je samochodem po zawodach i mieszkając z nimi w tym samochodzie, bo na nic lepszego nie miał pieniędzy. Kostelić gdzieś miał związek narciarski i proszenie się o pieniądze. Tak samo było w przypadku Słowaczki Weroniki Velez-Zuzulovej i Czeszki Sarki Zahrobskiej, teraz już Strachovej, która jest moją ulubienicą. Jej tato nawet niespecjalnie umiał jeździć na nartach, ale się tematem zainteresował, znał niemiecki, jeździł do trenerów i jak ich o różne sprawy pytał, to dostawał odpowiedzi, bo przecież człowiekowi z wrogiego obozu nikt tajemnic nie zdradzi, ale Czecha ktoś miałby się bać? A on się tak dużo nauczył, że córkę doprowadził do czterech medali mistrzostw świata [złoto, srebro oraz dwa brązy] i do medalu olimpijskiego [brąz] - mówił dalej ekspert, potwierdzając, że i ta historia sukcesu jest opowieścią nie o świetnie działającym systemie, a o ogromnym samozaparciu.
Ale samozaparcie - jak to Maryny, która nie poddała się mimo złamania nogi i wielu startów bez sukcesów - nie wystarczy, jeśli chcemy mieć alpejczyków w czołówce częściej niż raz na kilkadziesiąt lat.
- Zgadzam się w stu procentach, że bez bazy treningowej nie będzie światowych wyników. Dlatego od trzech lat działam wspólnie z Janem Winkielem, by zmienić sytuację. Wtedy Jan został sekretarzem generalnym PZN, a ja wszedłem do zarządu. I mamy stuprocentowe wsparcie prezesa Tajnera, który na początku swojej ostatniej kadencji w roli prezesa publicznie powiedział, że liczy jeszcze na wyniki w dyscyplinach alpejskich - mówi nam Marcin Blauth, wiceprezes PZN ds. narciarstwa alpejskiego.
- Uruchomiliśmy program PolSKI Mistrz, w ramach którego Polskie Koleje Linowe udostępniają nam na preferencyjnych warunkach stoki w Szczawnicy, Zawoi, Krynicy czy na Kasprowym Wierchu. Mamy też ośrodek szczyrkowski, czyli COS-OPO Szczyrk w postaci Skrzycznego. W mniejszej skali mamy też wsparcie w Ustrzykach - Winkiel mówi o wymiernych efektach działań związku. - Wreszcie, po latach spychania sportowców ze stoków, znowu jesteśmy pełnoprawnymi użytkownikami infrastruktury narciarskiej - dodaje Blauth.
Inwestycja w infrastrukturę oznacza większą liczbę zawodów. - Na koniec sezonu powinniśmy mieć za sobą organizację prawie dziesięciu startów w zawodach FIS w naszym kraju - mówi nam wiceprezes PZN.
Co szczególnie ważne, znacznie poprawia się frekwencja na zawodach. W 2015 roku w mistrzostwach Polski wystartowało 12 narciarek, w tym kilka Czeszek. - W tym roku na starcie najlepiej obsadzonej konkurencji, slalomu giganta, stanęło 57 pań i 91 panów. W tym 25 Polek i 33 Polaków - mówi Winkiel. - Do tej pory często przychodziło nam obserwować Czechów i Słowaków, którzy lali naszych, a medaliści mistrzostw Polski w klasyfikacji międzynarodowej nie łapali się do TOP 10. W ostatnich latach jest dużo lepiej. U dziewczyn polskie podia to już norma. A przecież najmocniejsze Polki często nie startują - dodaje.
Tak było i tym razem. Gąsienica-Daniel skupiała się na Pucharze Świata i ostatnich przygotowaniach do mistrzostw świata. W Szczawnicy giganta wygrała Magdalena Łuczak. To 19-latka, która regularnie punktuje w Pucharze Europy, czyli w drugiej lidze narciarstwa alpejskiego. Ona też znalazła się w kadrze na MŚ w Cortinie. Choć dla niej najważniejszą imprezą sezonu pozostają juniorskie MŚ.
- One odbędą się w bułgarskim Bansku na początku marca. Według mnie Magda może zdobyć medale w slalomie i w slalomie gigancie. Oceniam, że jest w top 8 juniorek na świecie w obu konkurencjach. Magda to wielki talent. I trenuje pod okiem Ivana Ilanovskiego, byłego trenera Vlhovej - mówi Winkiel. - Zobaczymy, jak po kontuzji na stok wrócą Zuzanna Czapska i Zofia Zdort, które niewątpliwie mają duży potencjał. Pojawiła się też bardzo fajna grupa juniorek - Florek, Chyla, Książek, Skarbek-Malczewska, Sawicka czy Zięba. Tam oczywiście musi jeszcze trochę czasu upłynąć, ale wszystkie prezentują pewien potencjał, przy czym są jeszcze młode. Poza tym historyczny złoty medal w zawodach dzieci i młodzieży w Topolino [to nieoficjalne mistrzostwa świata] kilkanaście dni temu zdobył Jan Łodziński z Teamu MB Szczyrk [w slalomie, w rywalizacji zawodników do 16. roku życia]. Zresztą u Maćka Bydlińskiego jest paru utalentowanych zawodników. Oczywiście to wciąż pieśń przyszłości, ale rysuje się spory potencjał - dodaje sekretarz PZN.
- Szkolenie młodzieży to nasz priorytet - zapewnia Blauth. - Na MŚ w Cortinie nie wystąpi żaden mężczyzna z Polski, bo w ostatnich latach czołówka nam odjechała. Ale mamy zdolnych, młodych Pyjasa, Michalika i Grodeckiego oraz juniorów Sanetrę, Szkołę i Przemka Białobrzyckiego. Wiemy, że trzeba obserwować również talenty młodzików i juniorów młodszych. I wcześnie je wspierać - dodaje wiceprezes.
Oczywiście z pracą u podstaw jesteśmy zapóźnieni. W ramach programu PolSKI Mistrz dopiero trwa pierwszy sezon takiej rywalizacji dzieci, jaką w skokach mamy od kilkunastu lat w ramach wspieranej przez Lotos akcji "Szukamy następców mistrza".
Ponadto na start już od kilku lat czeka gotowy program stworzenia czterech kadr regionalnych - w Tatrach, Beskidach, Sudetach i Bieszczadach. Do każdej mieliby trafiać najlepsi alpejczycy szkoleni już od pierwszej klasy szkoły podstawowej. - Projekt ma objąć 512 uczniów z klas 1-3. Koszt to około dwóch miliony złotych za sezon. Dla samorządów to niedużo, a dla PZN bardzo znacząca kwota - mówi Winkiel. PZN próbuje więc przekonywać samorządy do inwestycji. Ale w rzeczywistości covidowej to niemal niemożliwe.
W każdym razie PZN podkreśla, że działaniami z ostatnich lat odwrócił zadziwiającą tendencję dominacji w polskim narciarstwie alpejskiej klubów z dużych miast nad klubami z gór. - Zamiast programu jak "Szukamy następców mistrza" mamy ludzi kochających narty i popychających swoje dzieci, żeby narciarstwo alpejskie uprawiały. I dochodzi do paradoksów. Bo w Polsce narciarstwo alpejskie rozwija się w wielkich miastach. Mamy kluby w Warszawie, we Wrocławiu, w Krakowie, w Katowicach, w Trójmieście. Z tych miejsc dzieci jeżdżą na lodowce do Włoch czy Austrii, żeby tam trenować. Jak już na 10 dni na lodowiec pojadą, to muszą wykorzystać każdą sekundę. Efekt jest taki, że rodzice gonią, bo płacą, a dzieciaki są przemęczone i zniechęcone - wykładał Kurdziel w naszej rozmowie z 2015 roku.
- Jak ja słyszę, że siedmio-, ośmioletni alpejczycy są już po stażach na lodowcach… Gdzie my ich pchamy? Lindsey Vonn wystarczyła górka z 70 metrami różnicy wzniesień. A i to buldożerem dosypane - denerwował się Andrzej Bachleda-Curuś II. I dodawał, że z tak uczonymi narciarstwa dziećmi pracować nie dał rady jego syn, Andrzej Bachleda-Curuś III, czyli ostatni Polak z sukcesami, m.in. piątym miejscem w alpejskiej kombinacji na igrzyskach Nagano 1998. - Wszystkim rządzi kasa. Gdy rodzice zatrudniają trenera, to zaburza się relacja sportowca z trenerem. Mój syn miał dość tych chłopaków wychowanych w akwariach i dał sobie spokój z trenowaniem - słyszeliśmy od naszego wicemistrza świata.
- Nie będzie sukcesów, dopóki dzieci z takich miejsc jak Białka, Bukowina czy Szczyrk po szkole nie będą chodzić na narty. Teraz nie mają na to szans, bo ludzi nie stać, by ich dzieci trenowały. I to jest nasza porażka - przekonywał Kurdziel. I dodawał: - Wszyscy wybitni alpejczycy to chłopskie dzieci. Tak jest w Austrii, Ameryce, Szwajcarii itd. W tych krajach po szkole dzieciaki za darmo jeżdżą w ośrodkach narciarskich w okolicy. Są tylko dwa przypadki wielkich mistrzów z wielkich miast. To wychowana w Stuttgarcie Katja Seizinger i Alberto Tomba z Bolonii.
- Wiele słów Tomka Kurdziela to słowa prawdziwe. I zgadzam się z nimi w znacznym procencie, mimo że sam byłem emocjonalnie związany ze sportowcami z wielkiego miasta. Przez lata byłem prezesem największego narciarskiego klubu w Polsce, czyli Warszawskiego Klubu Narciarskiego, który ma już 98 lat historii - odpowiada prezes Blauth. - Ale dzisiaj już jest inaczej. Wystarczy wejść na listę wyników Młodzieżowego Pucharu Polski w ramach "Polskiego Mistrza". Mnogość barw klubowych zaskakuje i cieszy, a na czołowych miejscach głównie są zawodnicy z gór. O czym to świadczy? Czy gminy górskie są dzisiaj bogatsze? Czy rodzice mają więcej kasy? A może jednak dostęp do bazy treningowej u nas się poprawia? - pyta wiceprezes PZN.
Po igrzyskach olimpijskich Pjongczang 2018 trener Orłowski powiedział w "Gazecie Krakowskiej": Może się komuś narażę, ale przez Polski Związek Narciarski płynie dużo pieniędzy do kadr. Więcej niż w porównaniu do Czechów i Słowaków.
- W PZN walczymy o jak największe wsparcie dla alpejczyków - komentuje wiceprezes Blauth. - Liczy się ono w pieniądzach, ale pieniądze to, jak wiemy, nie wszystko. Myślę, że Marcin Orłowski mówił też o całej otoczce kadr. Mamy świetne relacje, lubimy się z trenerami i zawodnikami, walczymy o najlepsze miejsca do treningów, wspieramy medialnie, generalnie staramy się maksymalnie zadbać o naszych współpracowników. I to jest też cel naszych działań w grupie fanów dyscyplin alpejskich w PZN: być jak najbliżej potrzeb dnia codziennego naszych sportowców i trenerów. I z tego, co słyszymy, obecnie od Słowaków i Czechów to nas odróżnia. Działamy razem! Oczywiście nie jest tylko różowo, ale zmiana jest i mocno pracujemy, żeby szła dalej w dobrym kierunku - zapewnia wiceprezes.
Cóż, wygląda na to, że faktycznie powoli polskie narciarstwo zjazdowe jedzie we właściwym kierunku. Teraz kibicujmy naszym zawodniczkom w Cortinie. Bo ich dobre występy mogą spowodować przyspieszenie.