Skontaktuj się z nami
Nasi Partnerzy
Inne serwisy
Skontaktuj się z nami
Nasi Partnerzy
Inne serwisy
Dziewiąte miejsce Gąsienicy-Daniel w niedawnym slalomie równoległym rozegranym w austriackim Lech to najlepszy wynik Polki w Pucharze Świata od 35 lat. Ostatnią naszą zawodniczką, która zajęła miejsce w najlepszej dziesiątce, była Małgorzata Tlałka. A stało się to 22 marca 1985 roku, gdy była trzecia w slalomie w Heavenly Valley.
Maryna Gąsienica-Daniel to 26-latka, olimpijka z Soczi (2014 rok) i Pjongczangu (2018). Rok temu złamała kość piszczelową. Nie tylko wróciła do pełnej sprawności, ale też przygotowała życiową formę. Czy to prawda, że założyła się z sekretarzem Polskiego Związku Narciarskiego o to, że w bieżącym sezonie stanie na podium Pucharu Świata? Najbliższe starty Maryny to zaplanowane na sobotę i niedzielę supergiganty w Sankt Moritz.
Maryna Gąsienica-Daniel: Dlaczego?
- Może to prawda, ale trudno jest porównywać do siebie różne dyscypliny. Jedno jest pewne - wszystkie trzeba doceniać.
- Wiem, że narciarstwo zjazdowe to u nas popularny sport i bardzo bym chciała regularnie być w telewizyjnych transmisjach. Super byłoby, gdyby ludzie nie tylko jeździli na nartach, ale też mogli usiąść przed telewizorami i dumnie kibicować Polkom ścigającym się z czołówką światową.
- Tak, zazwyczaj pokazują tylko 30 najlepszych.
- Uważam, że jestem gotowa na regularne punktowanie w gigancie i supergigancie. Oczywiście trenuję też zjazdy i slalomy, ale na razie nie na tyle, żeby z powodzeniem w nich startować w Pucharze Świata. Najpierw chcę być jak najlepsza w tych dwóch konkurencjach. A jeśli będę, to rozszerzymy przygotowania i skupimy się na kolejnych.
- Pewnie tak, do slalomu rzeczywiście nie trzeba aż tak długich tras. Ale wbrew pozorom one też potrafią być wymagające, żadne tam ośle łączki.
- My mamy bardzo dobre trasy, ale nikt ich nie odda tylko zawodowcom. U nas żyje się z turystyki narciarskiej, a nie z wyczynowców, bo nie ma ich aż tylu, żeby mogli dać stacjom narciarskim takie pieniądze, jakie dadzą turyści. Ale trzeba przyznać, ze dzięki programowi Polski Mistrz otwierają się coraz większe możliwości treningowe w takich ośrodkach jak Szczawnica, Krynica czy Kasprowy.
- Tak to wygląda. Wyjechałam 3 listopada i wrócę do domu na kilka dni dopiero na święta Bożego Narodzenia. Przyjadę 22 grudnia.
- Na stałe w Zakopanem! Na zgrupowaniach przemieszczamy się. W tym sezonie szczególnie dużo, bo przez pandemię ośrodki się zamykają. Byliśmy trochę w Austrii, trochę w Szwajcarii, trochę we Włoszech w Cervinii, a teraz jesteśmy we włoskim Tyrolu. Stąd 3 grudnia będziemy jechać do Sankt Moritz, gdzie 5 i 6 grudnia odbędą się kolejne Puchary Świata.
- Kto tak powiedział?
- Cieszę się, że tak we mnie wierzy! Tam będą dwa giganty. Mogę zapewnić, że dam z siebie wszystko!
- Chciałabym móc już tak powiedzieć.
- To była ciężka kontuzja. Nie było wiadomo, czy po operacji wrócę do Pucharu Świata. Na szczęście trafiłam do doktora Mateusza Mackosia, który wykonał świetną robotę. Jestem mu ogromnie wdzięczna. Wszystko zostało idealnie poskładane i dzięki temu nie mam teraz problemu. Żadnego. Ślę również ogromne podziękowania wszystkim osobom, które pomagały mi w rehabilitacji i powrocie do zdrowia.
- Operację miałam 12 września 2019 roku. Przez trzy miesiące chodziłam o kulach, a na tę nogę pierwszy raz stanęłam w święta. To był prezent na Boże Narodzenie. Do tego momentu się rehabilitowałam, wzmacniałam mięśnie, dbałam o objętość, mimo że na tę nogę nie stawałam. A kiedy już zaczęłam chodzić i dostałam zgodę, to szybko poszłam na biegówki, bo marzyłam, by poczuć poślizg narty na śniegu. Bardzo za tym tęskniłam. Na biegówki wybrałam się z mamą, a już 22 stycznia poszłam na zjazdówki. Na pierwszą próbę po operacji. Później w marcu byłam na świetnym, czterotygodniowym zgrupowaniu w Szwecji. Przez te wszystkie miesiące mnóstwo ludzi mi pomagało. To był trudny, ale bardzo ważny okres.
- Miałam szczęście. My tam naprawdę nie mieliśmy żadnego zagrożenia. Byliśmy samiusieńcy, mieszkaliśmy w oddzielnym domku, sami sobie gotowaliśmy i nie spotykaliśmy się z nikim, chyba że się wybraliśmy na zakupy. Świetnie, że dostaliśmy pozwolenie, żeby tam zostać, bo tam zrobiłam największą pracę w ramach powrotu. Jedne dni na śniegu miałam gorsze, to jeździłam mniej, inne były lepsze, to wtedy nadrabiałam. Dopasowywaliśmy treningi do tego, jak ja się czułam, żaden termin nas nie gonił. W Szwecji zrobiłam ogromny progres.
- Bardzo dobrze. Od 1 kwietnia miałam kwarantannę i od razu bardzo dużo pracowałam kondycyjnie. Taki trening trwał kilka tygodni. W czerwcu wyjechaliśmy na pierwsze narty na lodowiec. I później stopniowo realizowaliśmy trening na lodowcach.
- Bardzo dużo pracuję na siłowni, ale też bardzo dużo robię innych rzeczy. Muszę mieć bardzo silne nogi, ale też bardzo silny korpus i muszę być bardzo sprawna ruchowo oraz zwinna, szybka i dynamiczna. Mój trening składa się z chyba każdej formy ruchu. Dużo jeżdżę na rowerze, biegam, mam akrobatykę, pokonuję różne tory przeszkód, dźwigam ciężary.
- Jestem małą zawodniczką, więc nie mam się czym chwalić.
- Ważę 57 kilo. Nie jestem potężną dziewczyną, która dźwiga nie wiadomo jakie ciężary. Na przysiady biorę 105 kg. A masywne Norweżki biorą po 140 kg. Ale one muszą, bo wiadomo, że jak ja ważę 57 kg, to na mnie w trakcie jazdy działają znacznie mniejsze siły niż na narciarkę, która waży 85 kg.
- Najpierw byłam wpatrzona w starszą o siedem lat siostrę. Moja rodzina jest bardzo sportowa, było w niej wielu olimpijczyków, do tego jestem zakopianką, więc na nartach jeżdżę, odkąd pamiętam. Agnieszka zawsze była moim wzorem. Do tego stopnia, że jak wyobrażałam sobie jak pokonam daną trasę, to zamykałam oczy i sobie wyobrażałam, że jedzie siostra, a nie ja. To jej najmocniej kibicowałam, gdy już startowała w Pucharze Świata. I jej koleżance z teamu - Kasi Karasińskiej. Po treningach często wpadałam do domu i w narciarskim stroju stałam przed telewizorem, czekając na ich starty.
- Jak miałam pewnie około sześciu lat, to uwielbiałam patrzeć na Janicę Kostelić. Jako mała dziewczynka marzyłam, żeby kiedyś jeździć jak ona - w takich dwóch warkoczykach. Bo styl jazdy jeszcze wtedy na mnie nie robił wrażenia, o nim nie miałam pojęcia. Za to te latające przy szybkiej jeździe warkoczyki, ten jej wizerunek - to było coś.
- (chwila ciszy) Oczywiście, że mam odwagę wybiegać marzeniami daleko. Ale wydaje mi się, że nawet gdybym osiągnęła trochę mniej niż Janica [to czterokrotna mistrzyni olimpijska, pięciokrotna mistrzyni świata i zdobywczyni trzech Pucharów Świata], to i tak byłabym usatysfakcjonowana.
- To się chyba marzy każdemu sportowcowi.
- Pamiętam to, bo pamiętam też sytuację z igrzysk w Pjongczangu. Tam byłam zła, że nie pojechałam dobrze, już tam myślałam, że nie przyjechałam na igrzyska tylko po to, żeby na nich być. I tam powiedziałam prezesowi, że chciałabym kiedyś zdobyć olimpijski medal. On tamtą naszą rozmowę sobie mocno zakodował w głowie. Uwierzył mi. Uznał, że kiedyś będę w stanie to zrobić.
- Trzeba być odważnym, nie bać się marzeń. Choć oczywiście pokorę też trzeba mieć i ciężko pracować, a nie na prawo i lewo opowiadać, że się zdobędzie olimpijski medal. A bardzo ważne jest, żeby mieć frajdę z tego, co się robi. Ja to kocham, to moja pasja, a nie tylko praca. Myślę, że w takim przypadku można odnieść tak wspaniałe sukcesy, na jakie się nawet nie liczyło. Choć ja mam naprawdę wielkie marzenia. I bardzo mocno na nie pracuję.
- Jak wygram zakład, to się pochwalę.