Narciarstwo alpejskie. Klimek: cel na Pekin 2022 to miejsca w "10"

Trenować nie mają gdzie i za co, nie mają ani sensownego systemu, ani sponsora, nawet w szerokiej czołówce nie ma ich od dawna, a mimo to wierzą, że dla ich sportu nadchodzą lepsze czasy. Kto? Ludzie odpowiedzialni za polskie narciarstwo zjazdowe. A przynajmniej Adam Klimek, kierownik wyszkolenia Polskiego Związku Narciarskiego w konkurencjach alpejskich

Obserwuj @LukaszJachimiak

Łukasz Jachimiak: dlaczego nie istniejemy w Pucharze Świata w narciarstwie alpejskim i czy jest możliwe, że zaistniejemy już nawet nie w najbliższym sezonie olimpijskim, ale chociaż do igrzysk w Pekinie w 2022 roku?

Adam Klimek, kierownik wyszkolenia PZN w konkurencjach alpejskich: szkolenie jest dosyć drogie, musimy zawężać grupy, dlatego szkolimy tylko dwóch chłopców i cztery dziewczyny.

Do kiedy planujecie ich wyszkolić? W jakim wieku są ci zawodnicy?

- Cała szóstka jest objęta programem przygotowań do igrzysk w Pekinie. To nastolatkowie. Szymon Bębenek i Piotr Habdas mają po 18 lat, Katarzyna Wąsek jest 20-latką, Daria Krajewska ma 18 lat, mamy też dwie starsze zawodniczki, które już jeżdżą w Pucharze Świata i w Pucharze Europy. To Sabina Majerczyk i Maryna Gąsienica-Daniel. Sabinka od listopada jest kontuzjowana, została nam jedna zawodniczka. No i starsi zawodnicy, którzy się szkolą w Akademickich Centrach Szkolenia Sportowego. Jest jeszcze prywatna grupa pana Jasiczka, gdzie się szkoli dwóch jego synów. To dobrze zorganizowana grupa. I to wszystko.

Nie brzmi dobrze. Dlaczego nie stworzyliście zorganizowanego systemu z prawdziwego zdarzenia?

- Wszystko przez brak środków. Mocno liczyliśmy na podpisanie umowy ze sponsorem.

Z Tauronem?

- Tak, to już nie jest tajemnica. Jak podpiszemy tę umowę, to wtedy będą środki na zorganizowanie szkolenia od podstaw.

Tauron się waha, nie wierzy w odbicie się polskiego narciarstwa zjazdowego od dna?

- Tauron chce, nie jest powiedziane, że się nie chce zaangażować. Ale jak wszędzie w spółkach skarbu państwa nastąpiły tam zmiany i prawdopodobnie to opóźnia podpisanie umowy. My na tę umowę z Tauronem bardzo liczymy.

Wymienił pan sześcioro zawodników szykujących się do igrzysk w Pekinie, więc proszę powiedzieć, jakie cele stawiacie tym narciarzom i jakie przygotowania jesteście w stanie im zapewnić.

- Szóstka to może za mało, braci Jasiczków też trzeba uwzględnić.

Dobrze - co będzie w stanie zdziałać ta grupa w 2022 roku, o jakie miejsca mają walczyć nasi zawodnicy na igrzyskach w Pekinie?

- Dobry trener zawsze zakłada miejsca jak najwyższe.

Konkretnie - realne mają być miejsca w czołowej "10"?

- W slalomie "10" jest realna. Michał Jasiczek na ubiegłorocznych mistrzostwach świata juniorów jechał w tej samej grupie co Henrik Kristoffersen [brązowy medalista igrzysk w Soczi, zdobywca Małej Kryształowej Kuli za slalom w ubiegłym sezonie] i był drugi, przegrywał z Norwegiem o 0,30 s, niestety nie ukończył drugiego przejazdu. Nie jest tak daleko, ale trzeba kilku lat, żeby się przebić do czołówki. U nas jest jak w tenisie, trzeba cierpliwości.

Slalom wymienia pan nieprzypadkowo, bo nie mając wielkich gór chyba trudno zostać specjalistą od zjazdu czy supergiganta?

- Prawda jest taka, że u nas w ogóle nie ma gdzie trenować. Gdzie dzieci mają jeździć? W Zakopanem zupełnie nie mają gdzie się szkolić. Liczymy na slalom, bo mamy nadzieję, że odzyskamy górę Nosal i tam sobie wszystko zorganizujemy. Ale w tej chwili jak się jedzie na Puchar Świata bez treningu na zalodzonych stokach, to od razu stoi się na straconej pozycji.

Nie stać was na to, by wysyłać zawodników na treningi na Słowację, gdzie warunki są lepsze?

- Ależ stać nas, ale tam też, jak u nas, dominuje komercja. Tam też nie ma zalodzonych stoków. Słowacy, którzy pokazali się w Pucharze Świata, wcale nie trenują u siebie.

Czyli Veronika Velez-Zuzulova, obecnie druga na świecie slalomistka, jest świetna mimo braku systemu?

- To jest żona trenera francuskiej kadry, od kilku lat trenuje z Francuzami.

Petra Vlhova, aktualnie czwarta zawodniczka Pucharu Świata w slalomie, też jest na Słowacji gościem?

- Na pewno trenuje poza Słowacją. U nich nie da się wyjeździć tego, co obie z Zuzulovą pokazują w Pucharze Świata.

Czeszka Sarka Strachova i Węgierka Edit Miklos, które w ostatnich sezonach też stawały na podium, również w żaden sposób nie mogą Was zainspirować?

- Miklos to inne konkurencje, szybkie.

Jakie to ma znaczenie? Kluczowe jest to, że Węgry nie mają dużych gór, z narciarstwem alpejskim się nie kojarzą, a mają zawodniczkę w światowej czołówce.

- Ona tylko reprezentuje węgierską nację, pochodzi z innego kraju [Rumunii]. A gdyby nie trenowała cały czas gdzieś w Alpach czy w lecie na drugiej półkuli, to nie wierzę, że miałaby takie wyniki. Liczymy na to, że u nas sytuacja się poprawi, ale trzeba odpowiednich środków finansowych.

Czyli pomysł jest taki, że czekamy na pieniądze i myślimy o Pekinie, a co z Pjongczang? Za rok wyślemy naszych alpejczyków, żeby zajęli miejsca pod koniec stawki?

- W Korei możemy wystartować przyzwoicie. Przecież mamy dwie starsze dziewczyny. Marynie Gąsienicy w Pucharach Świata trudno się przebić, ale w Pucharach Europy to ona jest w pierwszej grupie. Ostatnio była 11. i 14.

Ale to Puchar Europy. Będziecie zadowoleni, jeśli na igrzyskach uplasuje się w czwartej czy piątej "10"?

- Tam wystartują po cztery zawodniczki z każdego kraju, na pewno tak daleko nasze dziewczyny nie będą.

Ale też nagle nie będą w czołówce, nawet tej szerokiej. Nie ma cudów.

- W tej chwili Maryna w Pucharze Świata jest 44. A startuje po 10 zawodniczek z innych nacji. Jeżeli w Pjongczang by nie była w pierwszej "20" czy nawet "15", to byłby to zły wynik. Liczymy, że w gigancie i ewentualnie w superkombinacji, bo ona się w tych dwóch konkurencjach specjalizuje, będzie najdalej 20.

Dlaczego nasi zawodnicy próbują się specjalizować w czymś innym niż slalom? Na logikę chyba właśnie ta konkurencja jest najlepsza dla ludzi, którzy od dziecka uczą się jeździć na niewielkich górkach?

- Najważniejsze są uwarunkowania fizjologiczne. Sprinter też nie będzie biegał na 800 metrów. Slalom to jest 40 sekund bardzo szybkiej konkurencji, a supergigant to już konkurencja bardziej wytrzymałościowa. Wszystko zależy od predyspozycji zawodnika.

Nie jest tak, że trudno oswoić się z prędkością, kiedy zacznie się to robić dopiero w wieku kilkunastu lat?

- Kluczowe są uwarunkowania genetyczne. Jedni mają je do slalomu, inni do konkurencji szybkich. Tylko wyjątki potrafią wszystko jeździć.

Wróćmy do finansowania - dlaczego PZN ma duże pieniądze dla kadry skoczków, a nie ma dla alpejczyków?

- Utrzymanie alpejczyka kosztuje zdecydowanie więcej niż skoczka. Jeżeli byśmy przeliczyli, to my nie dostajemy mniej od skoczków. Tylko że oni kiedy już wejdą w sezon startowy, to praktycznie wszystko mają za darmo - pobyt na Pucharach Świata, zwrot kosztów podróży. U nas wszystko dużo kosztuje.

Jaki jest koszt rocznego utrzymania polskiego alpejczyka?

- Jaki powinien być czy jaki jest?

Proszę zestawić potrzeby z tym, czym dysponujecie.

- Nie chciałbym mówić o kwotach, nie chcę się pomylić.

Proszę więc porównać możliwości PZN z tymi, jakie mają Słowacy i Czesi.

- Nie wiem, jakie oni mają pieniądze.

Nie jesteście w kontakcie, nie próbujecie ich podpatrywać, nie wymieniacie się pomysłami?

- Finansowymi pomysłami nikt się nie wymienia.

Zupełnie ich nie podpatrujecie, nie staracie się podpytać, jak działają?

- Nasi trenerzy byli na kursokonferencji organizowanej przez słowacką federację, wiem że na zawodach ze sobą rozmawiają, a w zeszłym roku Sabina kilka czy kilkanaście treningów miała razem z Petrą Vlhovą. Nie jest tak, że się izolujemy. Największym problemem naprawdę są pieniądze. Żeby wysłać zawodnika na dobry trening, to trzeba rezerwować 100-120 euro dziennie. Liczę pobyt w hotelu i korzystanie z wyciągu. 80 euro to minimalna kwota na utrzymanie się na zachodzie. Oczywiście jak nasi zawodnicy jadą gdzieś, gdzie jest drogo, jak w Norwegii, to zabierają ze sobą jedzenie, sami sobie gotują.

Ile dni w roku nasz zawodnik przebywa na treningach poza krajem, na ile wystarcza pieniędzy?

- Dla głównej grupy mamy budżet na ciągły trening przez cały rok. Ale nie możemy grupy powiększyć. Taki system stosujemy już od lat. Jak jeszcze był Maciek Bydliński, to też staraliśmy się zabezpieczyć mu w miarę pełne szkolenie. Może przydałby się jeszcze jeden fizjoterapeuta, ale liczba dni treningowych potrzebnych do przygotowania się do startów w Pucharze Świata, była zabezpieczona. I tak jest teraz z tą naszą "szóstką".

Gwarantuje pan, że pieniądze wydajecie dobrze? Spotkałem się z takim zarzutem, że dawaliście wielkie pieniądze Maciejowi Bydlińskiemu na przygotowania w USA, a równie dobrze mógłby trenować na Słowacji.

- Nie chciałbym komentować czyichś opinii. To że Maciek wyjeżdżał do Stanów było normalne, musiał gdzieś trenować, żeby się przygotować do startów w Wengen i Kitzbuehel. On tam już się zakwalifikował do "30", więc PZN za niego nie płacił, trudno było tego nie wykorzystać. A czy na Słowacji mógłby trenować w listopadzie i w grudniu? Niech pan zapyta tę osobę, gdzie konkretnie znalazłaby w tym kraju śnieg.

Przytoczyłem opinię Tomasza Kurdziela. Komentator Eurosportu, a w przeszłości zawodnik, wyliczał w rozmowie ze mną, że związek wydał na Bydlińskiego w sumie trzy miliony złotych po to, by ten próbował szczęścia w konkurencjach szybkościowych, co nie miało sensu, zwłaszcza że przez taką politykę pieniędzy brakowało dla wszystkich pozostałych zawodników.

- Wyjazdy do Stanów są konieczne, bo lata się do nich wtedy, kiedy w Europie nie ma gdzie trenować.

Dlaczego w końcu Bydlińskiego z kadry usunięto? Jednak uznaliście, że nie będzie liderem naszej kadry?

- Trochę żałuję, że tak się stało, liczyliśmy, że Maćka wspomożemy, jeżeli podpiszemy umowę z Tauronem. Nikt mu nie zamyka drogi, ale jakoś tak wyszło, że na głównych imprezach, z których jesteśmy rozliczani, jakoś nie bardzo mu wyszło.

Delikatnie pan to ujmuje.

- Jeżeli chodzi o zjazd, to gdyby on na igrzyskach w Soczi zjechał normalnie, bez błędu przed wypłaszczeniem, gdzie trudno się później rozpędzić, to na pewno zająłby miejsce między 10. a 15.

Gdyby...

- Nie wiem dlaczego mu nie szło. Może spalał się psychicznie. Ale nikt mu drogi nie zamyka. Sprawa jego startu w najbliższych mistrzostwach świata jest otwarta.

Określiliście sobie jakieś cele na ten rok, czy pozostaje nam kibicować Słowaczkom?

- Ponieważ zaplanowaliśmy szkolenie na sześć lat, do igrzysk w Pekinie, to cele mamy na każdy rok. W ubiegłym sezonie zależało nam na dobrym starcie w Igrzyskach Olimpijskich Młodzieży. Tam chcieliśmy mieć zawodników w "15". Daria była ósma, Szymek - 13. Drugim celem były mistrzostwa świata kadetów. Nie przywiązujemy do medali wielkiej wagi, w tych grupkach wiekowych nie startuje zbyt wiele osób, ale wszystko poszło zgodnie z planem. W tym roku Sabinka nam wypadła, a na Marynę liczymy, że zapunktuje w Pucharze Świata.

Kiedy i gdzie widzi pan szansę?

- Trudno powiedzieć, będzie jechała wszędzie, a pomiędzy tymi startami będzie się pokazywała w Pucharze Europy. W najbliższy weekend wystartuje w Val d'Isere, później w Courchevel, a między świętami i Nowym Rokiem w Semmering. W styczniu pojedzie wszystko od początku do końca. Oczywiście głównie giganty i supergiganty. Liczymy na to, że gdzieś zapunktuje. Ma taki cel postawiony.

Wierzy pan, że przyjdzie czas, kiedy nie będziecie marzyć tylko o ciułaniu punktów?

- Wiemy, że ruszanie z sześcioletnim programem dla tylko sześciu osób jest bardzo trudne. Tę grupę trzeba poszerzyć, przecież przyjdą kontuzje i już nie będziemy mieli na kim bazować. Ale do tego trzeba sponsora.

I planu. Macie taki?

- Myśmy mieli przygotowane kadry juniorów. Wiosną trenerzy kadr przeprowadzili cztery zgrupowania z rocznikami 1999 i 2000. Chcieliśmy stworzyć kadrę juniorów, co najmniej sześcio-, ośmioosobową. Wszystko nam się wstrzymało. Mam nadzieję, że od stycznia z tym ruszymy, chociaż częściowo.

Pod warunkiem, że podpiszecie umowę z Tauronem?

- Tak, bo tylko trochę możemy się oprzeć na Szkołach Mistrzostwa Sportowego i na rodzicach zawodników. Kluby nie mają praktycznie żadnych dofinansowań, samorządy się do tego nie garną.

A co ze szkoleniem dzieci? Cały ciężar mają dalej ponosić rodzice?

- Mamy w planach stworzenie czterech kadr regionalnych. Sudety, Beskidy, Tatry i Bieszczady mają mieć swoje klasy sportowe, najzdolniejsi mają trafiać do kadr regionalnych, z nich do SMS-ów w Zakopanem i Szczyrku, a w tych szkołach miałyby już działać kadry juniorskie szkolące dla kadry głównej. Jakiś schemat organizacyjny jest. Ten program ruszy, oczywiście nie z takim zabezpieczeniem finansowym, jakiego trzeba. Ale coś ma się zacząć dziać.

Z danych statystycznych wynika, że na nartach jeździ trzy miliony Polaków - może Ministerstwo Sportu i Turystyki mogłoby sfinansować jakiś program dla dzieci uprawiających tak powszechną dyscyplinę?

- Ministerstwo dofinansowuje nas. Nie narzekamy, spotykamy się z ciepłem ze strony resortu.

Mówimy o pieniądzach przekazywanych na działalność związku, czy o środkach dodatkowych na konkretny program, jakie dostają inne związki sportowe, które wychodzą z inicjatywami?

- Są takie programy, tylko trzeba wszystko dopracować. I wtedy można w takie programy wejść.

Zamierzacie w końcu przysiąść, dokładnie coś zaplanować i ubiegać się o pieniądze?

- Myśmy już przez moment myśleli o projekcie upowszechniania narciarstwa. Jest w tym projekcie bazowanie na czterech ośrodkach, które wymieniłem, już nawet się zastanawialiśmy nad wskazaniem koordynatorów, którzy by na tych terenach działali. Długa droga, ale warto.

Szkoda, że tak późno dochodzicie do takich wniosków, przecież od lat nasze narciarstwo alpejskie leży.

- Zdaję sobie z tego sprawę. Ale do narciarstwa naprawdę trzeba kilku czynników. Ładnie się mówi, że tyle milionów ludzi jeździ u nas na nartach. Ale jak pomyślimy, gdzie można szkolić młodzież, to jest problem. W Zakopanem żeby dziecko nauczyło się jazdy zadaniowej, to musi być na Kasprowym Wierchu. To jedyne miejsce. A w Szczyrku trasa jest dobra, ale nie dla dzieci, bo dla nich jest za trudna. Musimy pomyśleć o miejscach do szkolenia. Może uaktywnią się samorządy, jeżeli już powstaną kadry regionalne, może w jakiś sposób da się wtedy dogadać też z miejscowymi stacjami narciarskimi.

Nie widzi pan roli związku w ożywianiu samorządów? Powinniście przedstawiać im projekty, zachęcać do współpracy, a nie liczyć, że ktoś sam zacznie działać.

- Mamy Okręgowe Związki Narciarskie, już z ich przedstawicielami rozmawialiśmy, te związki działają.

Działają czy tylko są?

- Działają. Tatrzański działa, Śląsko-Beskidzki też, Podkarpacki działa bardzo fajnie, Dolnośląski też. Nie jest tak źle.

Trudno uwierzyć, kiedy nie widać efektów.

- Niedawno słyszałem, jak prezes Zbigniew Boniek mówił, że w szkoleniu dzieci w polskiej piłce za dużo jest komercji. U nas ona najbardziej przeszkadza. Oczywiście trudno się dziwić trenerom, że zostają instruktorami i zarabiają. U nas jest tak, że trenują dzieci bogatych rodziców. Są wśród nich talenty, ale cały system nie działa. A jak trener ma dobrego zawodnika w klubie, to ma kłopot, bo musi jechać z takim dzieckiem na zawody, nie zarobi. Liczymy na to, że trenerzy zaczną oddawać najzdolniejszych zawodników do kadr regionalnych, do Szkół Mistrzostwa Sportowego i tam będziemy szukać talentów.

O ile zatrudnicie trenerów, którzy będą potrafili pomóc tym talentom się rozwijać.

- Będziemy musieli znaleźć najlepszych i zaproponować im dobre wynagrodzenia. Bezwzględnie. Myślę też, że lepiej by było, gdybyśmy zrobili wokół naszej dyscypliny trochę cieplejszej atmosfery. Zdaję sobie sprawę, że o to trudno. Trzeba nam jakiegoś wyniku.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.