Narciarstwo alpejskie. Kurdziel: Ręce opadają, ale PZN jest zadowolony

- Skoki to sport kanapowy, nikt sobie nie idzie w weekend na skocznię, żeby poskakać - mówi komentujący w Eurosporcie narciarstwo alpejskie Tomasz Kurdziel. Były zawodnik przekonuje, że Polski Związek Narciarski powinien więcej pieniędzy przeznaczać na rozwój tej dyscypliny, którą uprawiają miliony Polaków, a za jej fatalny stan wini też niedouczonych trenerów, pozbawionych ambicji zawodników i ich rodziców. - Nie rozumiem polityki Polskiego Związku Narciarskiego, który buduje kolejne skocznie dla stu facetów, zamiast wydać te pieniądze na jakiś fajny program dla narciarstwa alpejskiego - dodaje.

Łukasz Jachimiak: Ma pan dane dotyczące liczby Polaków jeżdżących na nartach?

Tomasz Kurdziel, komentator Eurosportu, redaktor naczelny magazynu NTN Snow&More: Badania podają różne liczby, ale to jest zawsze przedział od 2,5 do 4 mln ludzi.

Dlaczego w takim ogromie nie ma nikogo, kto byłby w stanie przyzwoicie startować w Pucharze Świata i na imprezach mistrzowskich?

- Bo w naszym narciarstwie jest jak w żeglarstwie. Po kolarstwie, a właściwie po jeździe na rowerze, żeglarstwo jest u nas drugim najchętniej uprawianym sportem. A żeglarzy z sukcesami mamy jak na lekarstwo.

Na ostatnich igrzyskach olimpijskich, w Londynie, brązowe medale zdobyli Zofia Noceti-Klepacka i Przemysław Miarczyński, kiedyś wielkie sukcesy odnosił Mateusz Kusznierewicz. Polskiego narciarstwa alpejskiego z żeglarstwem jednak nie zestawiajmy.

- Zgoda, sukcesów jest więcej niż u narciarzy, ale też za mało w stosunku do liczby osób uprawiających ten sport rekreacyjnie. Ale wracając do narciarstwa, trzeba sobie postawić pytanie, czy my w ogóle mamy prawo oczekiwać sukcesów w tym sporcie.

Widząc, że na podium swoich zawodników mają Czesi, Słowacy, Rosjanie, a nawet Węgrzy, chciałbym w czołówce zobaczyć też Polkę albo Polaka.

- Ja też bym chciał. Żyję z narciarstwa alpejskiego. Bardzo w biznesie by mi pomogło, gdyby pojawił się w nim ktoś taki jak Adam Małysz czy Kamil Stoch. Wtedy to dopiero przeżylibyśmy narciarską manię. Ale popatrzmy na to na chłodno. Tylko 2 proc. Polski to góry. Z czego większość znajduje się w obrębie różnego rodzaju parków, instytucji, które nie pozwalają ludziom z tych gór korzystać. Jedyna na terenie naszego kraju góra o charakterze alpejskim z infrastrukturą dla narciarzy jest dla nich praktycznie niedostępna. Mówię o Kasprowym Wierchu. Ceny kolejki są mniej więcej takie jak w Alpach, a Tatrzański Park Narodowy działa jak państwo w państwie.

To instytucja, która pod hasłem bronienia przyrody ma wspaniałe miejsce do własnej zabawy. Kilkanaście osób dostaje od państwa znakomity sprzęt najlepszych światowych firm - narty, lornetki, samochody. Oni świetnie się bawią i nie wiadomo, dlaczego innym nie pozwalają z tego miejsca korzystać. Ale najbardziej narciarstwu alpejskiemu szkodą inni ludzie. Ci, którzy zepchnęli je w cień skoków narciarskich. Skoki to przecież sport kanapowy, nikt sobie nie idzie w weekend na skocznię, żeby poskakać. Tę dyscyplinę uprawia w kraju kilkaset osób. Niestety, Polski Związek Narciarski jest de facto polskim związkiem skoków narciarskich, nie chce widzieć innych odmian narciarstwa.

My w ogóle jesteśmy dziwnym krajem, idącym w sporcie w to, czego praktycznie nie da się normalnie uprawiać. No bo czy był pan kiedyś w parku, żeby porzucać sobie młotem? A kiedy mamy perełkę w tenisie, najbardziej popularnym sporcie na świecie, to na nią bez przerwy narzekamy. "Ach, ta Agnieszka, jak ona słabo gra. Co za fatalna forma" - takie mówienie o Radwańskiej jest kompletnie nieprzytomne. Jej miejsca w pierwszej piątce czy dziesiątce światowego rankingu nie można zupełnie porównać z wynikiem kogoś, kto nawet seryjnie wygrywa najważniejsze konkursy rzutu młotem czy pchnięcia kulą.

Nie powie pan chyba zaraz, że 60. czy 70. miejsca polskich alpejczyków trzeba doceniać?

- Na pewno nie. Chcę tylko podkreślić, że narciarstwo alpejskie jest w kraju bardzo źle traktowane. Nie rozumiem polityki Polskiego Związku Narciarskiego, który buduje kolejne skocznie dla stu facetów, zamiast wydać te pieniądze na jakiś fajny program dla narciarstwa alpejskiego. Wiem, że skoczkowie świetnie spisali się na igrzyskach i dwa lata temu na mistrzostwach świata, wiem, że teraz zaliczyli słabszy sezon, ale być może w następnym wrócą na swoje wysokie miejsce.

Wiem też, że siła skoków to efekt jedynej, przemyślanej, celowo przeprowadzonej akcji w polskich sportach zimowych pt. "Szukamy następców mistrza". Gdybyśmy mieli choć w połowie tak dobry program w narciarstwie alpejskim, to za 10 lat mielibyśmy szansę na zawodnika przyzwoicie startującego w Pucharze Świata. A co mamy? Ludzi kochających narty i popychających swoje dzieci, żeby narciarstwo alpejskie uprawiały. I dochodzi do paradoksów. Bo w Polsce narciarstwo alpejskie rozwija się w wielkich miastach.

Mamy kluby w Warszawie, we Wrocławiu, w Krakowie, w Katowicach, w Trójmieście. Z tych miejsc dzieci jeżdżą na lodowce do Włoch czy Austrii, żeby tam trenować. Jak już na 10 dni na lodowiec pojadą, to muszą wykorzystać każdą sekundę. Efekt jest taki, że rodzice gonią, bo płacą, a dzieciaki są przemęczone i zniechęcone. Nie będzie sukcesów, dopóki dzieci z takich miejsc jak Białka, Bukowina czy Szczyrk po szkole nie będą chodzić na narty. Teraz nie mają na to szans, bo ludzi nie stać, by ich dzieci trenowały. I to jest nasza porażka. Wszyscy wybitni alpejczycy to chłopskie dzieci. Tak jest w Austrii, Ameryce, Szwajcarii itd. W tych krajach po szkole dzieciaki za darmo jeżdżą w ośrodkach narciarskich w okolicy. Są tylko dwa przypadki wielkich mistrzów z wielkich miast. To wychowana w Stuttgarcie Katja Seizinger i Alberto Tomba z Bolonii.

Z tego co pan mówi, wynika, że rację miał ktoś, kto lata temu stwierdził, że dzięki Małyszowi do skoków trafia najzdolniejsza młodzież, a do narciarstwa alpejskiego najbogatsza.

- To, niestety, prawda. PZN wspiera skoki, w klubach dzieciaki mają opiekę jakiegoś trenera, dostaną narty i skaczą. W narciarstwie alpejskim jak rodzice nie zapłacą, to dzieciaki nie mają żadnych szans. A płacić trzeba sporo. Tu w ogóle jest większy biznes. W całym kraju pojawiło się mnóstwo grup treningowych. To są zwykłe działalności gospodarcze wyglądające tak, że jest jakiś trener, o którym niewiele wiadomo, a który wmawia rodzicom, że z ich dzieci w pięć-sześć lat zrobi mistrzów. Rodzice płacą za trening, za wyjazdy, a jak się zniechęcą oni albo dzieci, to przyjdą kolejni chętni i interes się kręci. Niestety, nie mamy żadnego programu, dlatego tak to wygląda.

O polskich trenerach nie ma pan najlepszego zdania?

- Są słabi. Z prostej przyczyny - nie mają żadnej wymiany myśli i doświadczeń ze światem zachodnim. Dzieciom mówią to, co wiele lat temu sami usłyszeli od trenerów. Zwykle są to straszliwie przestarzałe porady. Ich nie obchodzi, że świat się zmienił, że poszedł do przodu. Na jednym z lodowców we Włoszech widziałem kiedyś, jak 11-, 12-letnie dzieci ze Śląska szkolił trener używający tylko jednej komendy "ciś ta narta", czyli naciskaj na nartę. To było wszystko, co potrafił dzieciakom powiedzieć.

To, że ktoś skończył AWF i potrafi ustawić drabinkę ćwiczeń fizycznych, nie znaczy, że jest trenerem narciarstwa alpejskiego. Ktoś taki musi jeszcze umieć przeanalizować przejazd. Musi też znać język niemiecki, bo to jest w tym sporcie absolutna podstawa. Nawet Lindsey Vonn i Mikaela Shiffrin się go nauczyły, żeby normalnie rozmawiać ze swoimi trenerami. Amerykańskie gwiazdy wiedzą, że to pomoże im jeszcze lepiej jeździć. W Polsce nie ma trenera, który zna niemiecki. A w tym języku jest cała fachowa literatura. W nim mówią Niemcy, Austria, Szwajcaria i północne Włochy, czyli praktycznie wszyscy szkoleniowcy.

Nasi narciarze pokazujący się na największych imprezach z zagranicznymi trenerami pracowali. Za krótko, nie z tymi najwyższej klasy?

- Sukcesów nie może być, kiedy nie ma koncepcji, a jaką koncepcję może mieć PZN, skoro za narciarstwo alpejskie od 20 lat odpowiada w nim wciąż ten sam człowiek? Przecież w normalnej firmie ktoś, kto przez tyle czasu nie odnosi sukcesów, zostałby zwolniony. Dlaczego w związku taki ktoś jest tolerowany? Ten szef wyszkolenia ma bardzo dziwne metody tworzenia kadr.

Od sześciu lat wszystkie pieniądze PZN inwestuje w szkolenie jednego zawodnika, który nie wykazuje ani talentu, ani nawet chęci walki. Jest to Maciej Bydliński, który na moje wyliczenia pochłonął przez te lata 3 mln zł. To jest przedziwna historia. Spójrzmy na Szwecję. Czy są w niej zjazdowcy, specjaliści od konkurencji szybkościowych? Nie, bo tam są małe góry. Dlatego Szwedzi mają wybitnych slalomistów. A u nas ktoś kilka lat temu postanowił, że Bydliński zostanie specjalistą od konkurencji szybkościowych. Ręce opadają.

Niestety, w niego się wciąż inwestuje, mówiąc, że jak nie szybkościowcem, to będzie specjalistą od kombinacji, czyli połączenia zjazdu ze slalomem. Ja, będąc narciarzem, który kilkadziesiąt razy wystartował w zawodach FIS, zdawałem sobie sprawę z tego, że jedyną konkurencją, w której cokolwiek mogę znaczyć, jest slalom. Człowiek, który nauczył się jeździć na małych górkach, nigdy nie będzie zjazdowcem. Dobrze by było, gdyby pan Bydliński to zrozumiał. Mógłby przeczytać kilka książek napisanych na ten temat przez wybitnych narciarzy. Polecam książkę bliźniaków Phila i Steve'a Mahre'ów. Oni napisali jasno, że zjazdowcem może być tylko ten, kto w młodości jeździ tak szybko, że kiedy wreszcie wystartuje w zjeździe w zawodach FIS, to szybkość nie będzie dla niego żadną przeszkodą. Tego się nie można nauczyć. Liczenie na to, że ktoś z Polski będzie zjazdowcem, jest szczytem głupoty. Ale od czasu do czasu Bydlińskiemu udaje się zdobyć jakieś punkty i wtedy PZN jest zadowolony.

W tym sezonie Bydliński był jedynym Polakiem z punktami w Pucharze Świata. Zdobył ich 26 i w klasyfikacji generalnej zajął 114. miejsce.

- I zaraz znów związek postanowi, że w kadrze znaleźć mogą się tylko ci zawodnicy, którzy zdobyli punkty w PŚ. Halo, czy ktoś, komu nie daje się pieniędzy na przygotowania, ma szansę te punkty zdobyć? A taki Bydliński jedzie na mistrzostwa świata, zajmuje kompletnie obciachowe miejsca, wyprzedzając tylko ludzi z Kazachstanu, Bośni i Hercegowiny, Chile i Maroka, a po zawodach w wywiadzie mówi, że jest zadowolony z przebiegu mistrzostw. Przecież ja na jego miejscu spaliłbym się ze wstydu. Sam startowałem w żeglarskich mistrzostwach świata i Europy, miałem takie wyniki jak Bydliński, ale sam się finansowałem, od nikogo nie wziąłem złotówki. I nie byłem z siebie zadowolony. Zawsze wracałem z niedosytem, chciałem się poprawiać.

Zostawmy Bydlińskiego, idźmy dalej.

- Racja, nie ma sensu męczyć jednego zawodnika, bo przykrych historii jest dużo więcej. Powiem jeszcze tylko, że na początku marca w Jasnej na Słowacji, 20 km od polskiej granicy, był rozgrywany Puchar Europy w gigancie. Zawody zorganizowane perfekcyjnie, trasa wspaniała. A na starcie ani jednego Polaka. Dlaczego? Kto w PZN układa kalendarze? Kto zapłacił za trzy tygodnie Bydlińskiego spędzone przez niego w USA przed startem sezonu, zamiast wysłać go teraz na ten Puchar Europy? Mówiąc kolokwialnie, wszystko jest od czapy.

Naprawdę w najbliższych latach będziemy tylko z zazdrością patrzeć na takie wydarzenia jak podium Węgierki Edit Miklos?

- Ona też warunków u siebie w kraju nie ma, ale to osoba bardzo zacięta, pracowita, kręci się w tym światku od dawna. Powoli udało jej się osiągnąć sukcesy. Jej wyniki, tak jak wcześniej to, co osiągała rodzina Kosteliciów, nie były poparte żadnym programem. Ante Kostelić, ojciec Janicy i Ivicia, po prostu katował dzieci, obwożąc je samochodem po zawodach i mieszkając z nimi w tym samochodzie, bo na nic lepszego nie miał pieniędzy.

Dążenie do wyniku wymaga straszliwego samozaparcia. Nam brakuje wzięcia odpowiedzialności za swoje pociechy. Jak ktoś u nas ma wyniki na lokalnym podwórku, to trafia do kadry, w której jest trener, ale za trenerem cały czas stoją rodzice, którzy wspierają finansowo swoje dzieci. I mówią trenerowi, co powinien robić. To nieporozumienie. Za karierą Mikaeli Shiffrin stoi jej mama. Kilka lat temu powiedziała jej: "droga Mikaelo, świetnie jeździsz na nartach, wydajesz się bardzo utalentowanym dzieckiem, a tato obliczył, że w wieku 17 lat powinnaś zdobyć pierwszy medal mistrzostw świata w slalomie - jej ojciec jest matematykiem czy logikiem i naprawdę tak sobie wykalkulował - dlatego oddajemy cię do gimnazjum narciarskiego, gdzie zajmą się tobą trenerzy, żeby wykorzystać twój potencjał". To jest pierwsza droga.

A druga to wzięcie odpowiedzialności za dziecko samemu. Jak Kostelić, który gdzieś miał związek narciarski i proszenie się o pieniądze. Tak samo było w przypadku Słowaczki Weroniki Velez-Zuzulovej i Czeszki Sarki Zahrobskiej, teraz już Strachovej, która jest moją ulubienicą. Jej tato nawet niespecjalnie umiał jeździć na nartach, ale się tematem zainteresował, znał niemiecki, jeździł do trenerów i jak ich o różne sprawy pytał, to dostawał odpowiedzi, bo przecież człowiekowi z wrogiego obozu nikt tajemnic nie zdradzi, ale Czecha ktoś miałby się bać? A on się tak dużo nauczył, że córkę doprowadził do czterech medali mistrzostw świata i do medalu olimpijskiego. Trzeciej drogi nie ma. A u nas rodziny zawodników chciałyby ją tworzyć. Podam przykład. Zawodniczka dzwoni do jednego z rodziców i mówi "dzisiaj jeździłam z Liviem Magonim - czyli Włochem, który doprowadził Tinę Maze do największych sukcesów - kazał nam robić to i to, a w odpowiedzi słyszy: "nie rób tego, bo to jest dla ciebie złe". Dziecko nie może trenować trochę z rodzicami i trochę z trenerami. Tak się nie da. Szczególnie gdy trener jest taki, że warto mu zaufać.

Mówił pan, że w Polsce takich nie ma.

- Dlatego trzeba ich szkolić. PZN może wynająć fachowca do szkolenia naszych trenerów. Takie rzeczy w narciarstwie alpejskim się robi. Ale u nas ostatni raz coś takiego odbyło się lata temu z Rolandem Bairem. Austriak trochę przemeblował nasze narciarstwo i miał jakieś wyniki. Za jego kadencji Katarzyna Karasińska wiele razy plasowała się w drugiej dziesiątce Pucharu Świata. Niestety, on też został zniechęcony.

Nie wspomina pan o projekcie Tauronu - nie wiąże pan z nim żadnych nadziei na znalezienie kogoś, kto będzie przyzwoicie nas reprezentował?

- Uwielbiam pana Andrzeja Bachledę, który za tym projektem stoi. Jemu zawdzięczam to, że jeżdżę na nartach. W 1968 roku miałem 11 lat i siedziałem przed telewizorem, by oglądać, jak w gęstej mgle jedzie w Grenoble. Byłem zauroczony. Teraz Andrzeja dobrze znam, jesteśmy na ty. Uważam, że on ma albo miał jakiś pomysł, ale pierwszych sukcesów programu może się spodziewać po mniej więcej 10 latach, tymczasem on działa od czterech. Martwię się też, że może za bardzo Andrzej chce przyspieszyć i że za bardzo się miota w różnych kierunkach. Bo Tauron sponsoruje wszystko, zamiast się na czymś skoncentrować. Pomysł oczywiście jest cenny, mimo że sto osób twierdzi, że taki program poprowadziłoby sprawniej niż Bachleda. Chciałbym, żeby coś z tego Tauronu wyszło, ale musimy czekać.

Tylko czy za znalezionym talentem poszedłby rozwój dyscypliny? Przecież w 1998 roku na igrzyskach w Nagano piąte miejsce w kombinacji zajął Andrzej Bachleda-Curuś III i nic dobrego za tym nie poszło.

- To prawda. Niezbędne są bardzo głębokie zmiany w PZN. Dobrze byłoby, gdyby odłączyły się od niego skoki. Niestety, nawet biegi są przez związek zaniedbywane mimo wielkich sukcesów Justyny Kowalczyk. A z narciarstwem alpejskim jest jeszcze gorzej niż z biegowym. I tu wracamy do mojego pierwszego pytania - czy mamy prawo oczekiwać sukcesów? Uważam, że nie.

Czyli nadal narciarzy amatorów będziemy liczyć już nawet nie w setkach tysięcy, tylko w milionach, a w mistrzostwach Polski będzie startować po kilka osób, z których żadna nie będzie nadawała się do walki ze światową czołówką?

- Niestety, w ostatnich mistrzostwach Polski wystartowało 12 pań, w tym kilka Czeszek. A zawodnik Bydliński nie zdobył złotego medalu w żadnej konkurencji.

Przegrał z Czechami?

- Oczywiście, że z Polakami. W gigancie pokonał go Jakub Kłusak, który nie dostał żadnych pieniędzy od związku, a w supergigancie i w kombinacji Michał Kałwa, który od sześciu lat nie trenuje. To są właśnie efekty pracy szefa wyszkolenia. Jak patrzę na te synekury w związku, to przypominam sobie, jak sport jest zorganizowany w Norwegii i Szwajcarii, gdzie w sumie mieszkałem przez 21 lat. Widząc, co się dzieje w naszych związkach sportowych, nie mam wątpliwości, że tam liczą się pozycja, fajna pensja, samochód służbowy i służbowy telefon, a nie rozwój dyscypliny. Myślę, że jedyną szansą polskiego narciarstwa alpejskiego jest pojawienie się takiego człowieka jak Zahrobski albo Kostelić. Bo systemu nie mamy i na horyzoncie go nie widać.

Więcej o: