"Prześwietlenie mojej stopy. Wielowarstwowe złamanie". Cztery dni później Polka została mistrzynią olimpijską

Jan Tomaszewski bronił na Wembley z pogruchotanym nadgarstkiem. Ale diagnozę poznał po meczu. Justyna Kowalczyk z igrzysk w Soczi wysłała światu rentgenowskie zdjęcie z dopiskiem: "Prześwietlenie mojej stopy. Wielowarstwowe złamanie. Z pozdrowieniami dla wszystkich ekspertów". Cztery dni później została mistrzynią olimpijską. To było jej największe zwycięstwo w karierze. Po nim powiedziała: "Trzy ostatnie lata mojego życia okazały się kłamstwem". I zaczęła żyć inaczej.

Tydzień z... to nowy cykl na Sport.pl, w którym codziennie przez siedem dni publikujemy artykuły dotykające wspólnego tematu. Od 11 do 17 maja zajmujemy się najważniejszymi momentami współczesnego polskiego sportu.

- W Davos kiedyś złamała nadgarstek, unieruchomili jej szyną i na drugi dzień startowała. W Nowej Zelandii przewróciła się i wybiła kciuk. Mówi: trenerze, jak jutro dam radę na tę rękę założyć kijek, to wystartuję. I wystartowała. Że tutaj też wystartuje ze złamaną stopą, nie miałem wątpliwości - przekonywał Aleksander Wierietielny.

Czyli normalka? Czyli dla Justyny Kowalczyk zwykły dzień w biurze? - Nie żartujmy. Normalnemu człowiekowi to się nie mieści w głowie, żeby biec z pękniętą kością w stopie. A jeszcze biec w taki sposób? "Rany boskie! Co ona robi? Żeby tylko nie padła, żeby wytrzymała do końca" - stałem piętro nad trasą w Soczi i nie wierzyłem w to, co widziałem - wspomina profesor Szymon Krasicki.

- Powiedziałam sobie, że mam w nosie wszystkie taktyki, techniki, że albo wygram, albo zdechnę. Byłoby 100 metrów więcej i chyba bym tam usiadła na tej trasie - mówiła mistrzyni olimpijska kilka chwil po tym, jak zdobyła taki tytuł drugi raz w karierze.

Zobacz wideo Justyna Kowalczyk w Wilkowicz sam na sam

Trener Wierietielny płakał, gdy zobaczył zdjęcie

To było ostatnie wielkie zwycięstwo Justyny Kowalczyk. Możliwe, że największe ze wszystkich. Zwyciężczyni na chwilę padła za linią mety. Ale półtorej minuty później już na stojąco oglądała finisz Marit Bjoergen.

- Norweżka jest niesamowicie mocna, chyba zdobędzie komplet sześciu złotych medali - mówił nam Józef Łuszczek przed biegiem pań na 10 km klasykiem na igrzyskach w Soczi.

Przez trzy lata do ostatniego przedolimpijskiego startu Kowalczyk wygrała wszystkie takie biegi. Ale ostatni test wszystkim zmienił postrzeganie. - Teraz z pocałowaniem ręki brałbym srebrny a nawet brązowy medal. Ech, wszystko się pokręciło - mówił Łuszczek. - Na igrzyskach w Lake Placid w 1980 roku byłem piąty i szósty, a może miałbym medale, gdyby lepiej spisali się lekarze, którzy przed sezonem operowali moją stopę. Uszkodzony staw naprawili tak, że jesienią trzeba było wyciąć jeden z palców. Niestety, zdrowia nie oszukasz - dodawał mistrz świata z 1978 roku.

Na 10 km klasykiem panie biegły w Soczi 13 lutego, a 1 lutego w Toblach, w ramach Pucharu Świata, Bjoergen w cuglach wygrała ostatni sprawdzian. Druga Therese Johaug straciła wtedy do swej rodaczki aż 36,7 s. Kowalczyk była piąta, o 47,2 s za Bjoergen.

Wiedzieliśmy, że we Włoszech nasza faworytka biegnie z kontuzjowaną stopą i martwiliśmy się, że to może przekreślić jej szanse. Ale najgorsze dopiero miało nadejść. Na cztery dni przed koronną konkurencją Justyny, 9 lutego, dowiedzieliśmy się, że to nie jest stłuczenie, tylko złamanie.

Zdjęcie rentgenowskie stopy Justyny KowalczykZdjęcie rentgenowskie stopy Justyny Kowalczyk Facebook Justyny Kowalczyk

Kowalczyk postanowiła zrobić prześwietlenie stopy dopiero w trakcie igrzysk nie tylko po to, żeby odpowiedzieć krytykom. Tak, zaskakująco wielu było takich, którzy narzekali na jej szóste miejscu w biegu łączonym. W rywalizacji na 15 km do najlepszej Bjoergen Polka straciła 56,1 s. Sporo, ale przecież nie na bieg z aż 7,5-kilometrowym odcinkiem "łyżwą" Kowalczyk się nastawiała.

Zdjęcie rentgenowskie było ripostą Justyny. Ale jego zrobienie miało większy sens. Kilka miesięcy później Kowalczyk opowiedziała Pawłowi Wilkowiczowi o swojej depresji, o życiowych dramatach. Mówiła też o relacji z trenerem, od zawsze człowiekiem bardzo jej bliskim. Przed wielką walką o wielki cel chciała, żeby wszyscy w jej ekipie wiedzieli, jak jest naprawdę.

- Przełom nastąpił chyba po prześwietleniu stopy w Soczi. Bo trener długo wierzył, że to jednak tylko stłuczenie, gdy ja i fizjoterapeuta już czuliśmy, że to złamanie, bo przestało się goić. Trener widział, że cierpię, ale wszystkiego mu nie mówiłam. Biegałam w okularach, by nikt nie widział łez. Pamiętam, że jak zobaczył zdjęcie złamania, to się popłakał - opowiadała.

Stopa pękła w zderzeniu z nogą. Od stołu

W sztabie mistrzyni walka skończona złotem trwała prawie miesiąc. 19 stycznia w Szklarskiej Porębie Kowalczyk wygrała bieg na 10 km klasykiem w Pucharze Świata. Tego dnia kończyła też 31 lat. I na urodzinowym spotkaniu z przyjaciółmi tak niefortunnie uderzyła przeciążoną lewą stopą w nogę od stołu, że - jak wykazało prześwietlenie w Soczi - jedna z kości śródstopia pękła.

Dopiero miesiąc po zwycięstwie w Soczi Kowalczyk w programie Tomasza Lisa w TVP opowiedziała, jak doznała kontuzji. "Nie mówiłam tego wcześniej, bo znamy nasze środowisko i zaraz by było, że odbyła się jakaś wielka impreza. Po badaniach wiem, że kość jest złamana zmęczeniowo. Był jej potrzebny mały bodziec" - tłumaczyła

Wtedy emocje już opadły. Ale w Soczi Kowalczyk dostarczyła nam ich jeszcze więcej niż cztery lata wcześniej. Na igrzyskach w Vancouver została mistrzynią olimpijską po raz pierwszy, wygrywając pasjonujący finisz ramię w ramię z Bjoergen. Zdobyła tam jeszcze srebro i brąz. W Kanadzie były największe sukcesy, a w Rosji było zwycięstwo sportowca nad sobą i piętrzącymi się problemami.

Gorące igły cięły paznokcie. Chwilę później test

Kopnięcie w stół w Szklarskiej Porębie to nie wszystko. - Początek ostatniego przedolimpijskiego zgrupowania w Santa Caterina wyglądał tak, że mnie ratowała tylko winda na wprost pokoju. Jechałam na dół, stamtąd były trzy metry do drzwi. W nich stał trener. Przez te trzy metry po prostu płakałam z bólu, nie dało się iść. Ale dało się biegać na nartach, sama nie wiem jakim cudem - mówiła Kowalczyk, mając już swoje upragnione i ciężko wypracowane złoto.

- W Santa Caterina było minus 25 stopni. Maciek Kreczmer odmroził sobie nos. Przybiegł do nas i zobaczyliśmy, że ma zupełnie bieluśki. W porę zadziałaliśmy, więc mu nie odpadł. A ja się nie zorientowałam. Buty narciarskie robią dziś bardzo cienkie, miałam oczywiście pokrowce, ale mi nogi zawsze marzną. Na bólu zmrożeniowym palców biegam właściwie cały czas. I nie potrafiłam wtedy ocenić, że już przeginam, bo ból był taki jak zwykle. A na drugi dzień zaczęło wszystko puchnąć, zrobiły się bąble, ropa. Było cięcie gorącymi igłami, zdejmowanie. To się zdarzyło na sam koniec zgrupowania. Dwa dni później musiałam włożyć buty do stylu klasycznego i pobiec w Pucharze Świata w Toblach - kontynuowała mistrzyni.

Blokada. Szampan. Bajka

W takich okolicznościach piąte miejsce było świetne. I dało Kowalczyk nadzieję. Prześwietlenie nogi zrobione w Soczi naprawdę tylko poprawiło sytuację. - Zaczęło się robić zamieszanie po biegu łączonym, więc choć wcześniej nie planowałam prześwietlenia przed 10 km klasykiem, zmieniłam zdanie. Jestem pewna, że gdybym to zrobiła przed igrzyskami, nie zostałabym dopuszczona do startu. Na 80 procent. A kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana. - mówiła Justyna.

Oczywiście po szampana pobiegła na blokadzie, czyli zastrzyku znieczulającym. - Porozmawiałam z doktorem Stanisławem Szymanikiem, który powiedział, że możemy zrobić blokadę. Marakainą, lekiem, który nie jest na liście środków dopingowych, to po prostu przeciwbólowy lek, tyle że trzeba go wstrzyknąć w bolące miejsce. Spróbowaliśmy, działało przez trzy godziny. Bajka - opowiadała Justyna.

"Rany boskie! Marit Bjoergen człapała"

- Naprawdę bajka. Widziałem w życiu tysiące biegów, ale takiego nigdy - mówi prof. Szymon Krasicki. - Telewizja Polska miała wykupione stanowisko na piętrze, stamtąd się rozpościerał widok na kawał trasy. Obserwowałem, jak szybko i energicznie biegnie Justyna. Myślałem sobie "Rany boskie, przecież ona może za chwilę stanąć". Była najlepsza na wszystkich międzyczasach. Kiedy rywalki są tak mocne jak mocna była wtedy Bjoergen, to teoria mówi, że musisz rozłożyć siły, a Justyna niebywale zaryzykowała. Proszę sobie przypomnieć, jak w końcówce wyglądała Bjoergen. Wielka zawodniczka człapała - wspomina człowiek, pod okiem którego Kowalczyk zapracowała najpierw na tytuł magistra, a później zrobiła doktorat.

Na punkcie pomiaru czasu po 2,2 km Norweżka traciła do Polki tylko 1,9 s. Jeszcze po 8 km była druga, choć wtedy już z wyraźną, 20-sekundową stratą. Na ostatnim, trudnym podbiegu, cierpiała już tak bardzo, że finalnie była piąta, jeszcze za Charlottą Kallą (Szwedka przegrała z Justyną o 18,4 s), Theresą Johaug (28,3) i Ainą-Kaisą Saarinen (30,3). Straciła do Kowalczyk 33,4 s. Została bez medalu, mimo że miała przecież zgarnąć złoto.

Justyna przed dekoracjąJustyna przed dekoracją Fot. Kuba Atys / Agencja Wyborcza.pl

Poziom możliwości bez rewelacji. Ale głowa najmocniejsza

- Justyna zawsze była niebywale mocna fizycznie, ale jeszcze mocniejsza psychicznie. W Soczi jej głowa pracowała wspaniale i właśnie to było charakterystyczne dla Justyny przez jej całą karierę. To ją wyróżniało na tle innych zawodniczek. Bo przecież poziom jej fizycznych możliwości nigdy nie był rewelacyjny. Był dobry, ale wcale nie taki, żeby jej przepowiadać aż pięć olimpijskich medali, osiem medali mistrzostw świata i cztery Kryształowe Kule za wygranie Pucharu Świata - mówi Krasicki. - Każdy, kto śledził karierę Justyny, pamięta, że ona miała też pewne techniczne niedostatki. Skoro zaczęła biegać na nartach dopiero mając 14-15 lat, to siłą rzeczy nie mogła być tak dobra na zjazdach jak Bjoergen, która narciarstwo uprawiała od maleńkości, a początkowo była nawet zjazdówką. Ale pod pewnymi, bardzo ważnymi względami, Justyna była niezrównana - mówi dalej profesor. - Ona wymyśliła swój styl pokonywania podbiegów. Szła jak burza krótkim krokiem. Inne zawodniczki wyglądały przy naszej, jakby wrosły w ziemię. Jak ekspres im Justyna odjeżdżała. Pamiętam, jak pewnego lata zobaczyłem Bjoergen ćwiczącą na rolkach ten krok Justyny. Potem wspaniale zaczął to też robić Johannes Klaebo. Ale moim zdaniem ani ona, ani on, ani nikt inny na świecie nie miał w trudnych sytuacjach takiej mocy, jak Justyna. - kontynuuje były trener.

"Justyna, jak to wytrzymujesz?". "To mnie dużo kosztowało"

Krasicki bardzo mocno podkreśla, że mistrzostwo Kowalczyk było w jej głowie. - Pamiętam naszą rozmowę po jej pierwszym sukcesie. To był 2006 rok, Justyna była jeszcze bardzo młoda [miała 23 lata] i zdobyła olimpijski brąz na igrzyskach w Turynie. Wiedziałem, że w drodze po ten sukces zrobiła ogromną pracę. W samotności, bo nikt z nią nie biegał. Zapytałem: Justyna, jak ty sobie radzisz na codziennych, katorżniczych treningach? Jak to wytrzymujesz? Co jest w jej głowie, gdy znowu i znowu musisz znosić te długie godziny cierpienia? Odpowiedziała: "Profesorze, ja myślę tylko o tym, żeby każdy ruch wykonać jak najlepiej, bo przecież muszę zrealizować to, co mi powiedział trener". Wtedy zrozumiałem, że dzięki tej niebywałej koncentracji i motywacji do pracy Justyna będzie wygrywała wielkie rzeczy, że zniesie więcej niż inni. A gdy wygrała w Soczi, po tych wszystkich perypetiach, to oczywiście była bardzo szczęśliwa i otoczona tłumem ludzi, ale wymowne było to, co mi powiedziała. Podszedłem do niej tylko na chwilę. Pogratulowałem, podkreślając, że zrobiła wspaniałą, wyjątkową rzecz. Wtedy ona na moment spoważniała i odpowiedziała: "Tak. Ale to mnie dużo kosztowało". Później wszyscy zrozumieliśmy, jak dużo - mówi Krasicki.

Człowiek, nie maszyna

W lutym Kowalczyk miała swoje święto w Soczi, a w czerwcu na Sport.pl zdecydowała się na coś, co psychologowie określili formą spowiedzi i oczyszczenia. - Trzy ostatnie lata mojego życia okazały się kłamstwem - mówiła.

- Musi mi jednak na sporcie strasznie zależeć, skoro wtedy wszystkiego nie cisnęłam. Ale ja wiedziałam, że dam radę. To moja praca. Zadanie do wykonania. A efektem ubocznym moich stanów było to, że byłam wtedy bardzo wychudzona, i to na olimpijskich trasach pomagało. Poza tym akurat tutaj nie mogłam siebie rozczarować. Gdybym jeszcze zawiodła siebie jako narciarka, straciłabym ostatni punkt podparcia. Oczywiście, że się z medalu cieszyłam. Jak z żadnego innego. Na podium, gdy płynęły łzy, myślałam: "Jezu, dałam radę po tych dwóch latach. To niemożliwe". Miałam pękniętą kość, ściągnięte paznokcie po odmrożeniu, ale to jest ból fizyczny, który można ogarnąć - szczerze wspominała Soczi.

Kiedy usłyszeliśmy o depresji, o straconym dziecku, o utraconej chęci do życia i o walce o jej odzyskanie, zaczęliśmy powoli dostrzegać w mistrzyni człowieka. Po Soczi Kowalczyk biegała jeszcze przez kilka lat. Jeszcze wygrała próbę przedolimpijską w Pjongczangu i wystartowała na igrzyskach w 2018 roku. Ale przez te lata przede wszystkim pokazywała, że nawet takie wyczyny jak ten jej z Soczi nie przynależą do sportowych maszyn do zdobywania medali. Bo takich maszyn nie ma.

Przeczytaj też:

Więcej o:
Copyright © Agora SA