Tydzień z... to nowy cykl na Sport.pl, w którym codziennie przez siedem dni publikujemy artykuły dotykające wspólnego tematu. Od 26 kwietnia do 3 maja zajmujemy się największymi powrotami i zwycięstwami, które jeszcze w czasie trwania zawodów wydawały się bardzo odległe lub wręcz niemożliwe.
- Historia Justyny jest najbardziej dramatycznym powrotem w historii polskiego sportu. To był powrót nawet w dwa dni, a nie w osiem. Jest dużo rzeczy, których powiedzieć nie można, ale też bardzo dużo, które można opowiedzieć, żeby oddać całą dramaturgię tamtego czasu - zaczyna doktor Śmigielski.
W 2005 roku Justyna Kowalczyk miała 22 lata i przedstawiła się światu. W lutym na mistrzostwach świata w Oberstdorfie w czołówce skończyła wszystkie cztery starty. Na 30 km klasykiem była czwarta. W czerwcu wszystkie jej wyniki z Niemiec został wykreślone. Młodą zawodniczkę zdyskwalifikowano na dwa lata za doping. Na szczęście Justynie uwierzono, gdy wytłumaczyła, że niedozwolony deksametazon wzięła, żeby leczyć przewlekle kontuzjowane ścięgno Achillesa, a polscy działacze tego nie zgłosili. W grudniu 2005 roku z dwóch lat karę skrócono do sześciu miesięcy. I olimpijski debiut nasza biegaczka narciarska mogła zaliczyć już w Turynie.
Śmigielski, już wówczas ceniony lekarz od lat współpracujący m.in. z Otylią Jędrzejczak, osobiście dbał, by o sprawach nadziei naszego zimowego sportu nikt nigdy już nie zapominał. I - jak się okazało - w Turynie dbał też o to, żeby nikt Justyny Kowalczyk nie skreślił. A zrobić to chcieli wszyscy.
- Absolutnie wszyscy. Po biegu na 10 km Justyna była przekreślona, skazana na niepowodzenie. Została sama, wszyscy się od niej odwrócili, powyjeżdżali - mówi Śmigielski. Dlaczego?
30 grudnia 2005 roku Kowalczyk wróciła do startów po dyskwalifikacji. W Novym Meście była szósta w sprincie łyżwą. Dzień później zajęła 11. miejsce na 10 km, też łyżwą. A za tydzień w estońskiej Otepie pierwszy raz w życiu stanęła na pucharowym podium. Na 10 km klasykiem była trzecia. Do igrzysk w Turynie zostawał miesiąc. We Włoszech klasyczna dycha miała być szansą dla młodej Polki na sprawienie niespodzianki. A że polski sport zawsze ma mniej szans na wielkie rzeczy niż wszyscy byśmy chcieli, to tym mocniej rosły oczekiwania wszystkich, im bliżej był 16 lutego.
Cztery dni przed swoim koronnym startem Kowalczyk zaczęła igrzyska od dobrego, ósmego miejsca w biegu łączonym na 15 km.
- Presja była gigantyczna. Na start Justyny przyjechali szef Polskiego Komitetu Olimpijskiego, masa oficjeli, chyba cała Kasina Wielka z rodzicami Justyny włącznie. Miała być wielka pompa, polskie święto. Ale Justyna na starcie była purpurowa. Widząc to pomyślałem "U, coś jest nie tak", a za chwilę usłyszałem "Doktorze, mam nogi jak z betonu". I tak myślałem sobie, że Justyna wystartuje, złapie rytm i jakoś to pójdzie - wspomina Śmigielski.
Nie poszło. Kowalczyk biegła ciężko, ani przez chwilę nie była na medalowym miejscu, ale nie chciała się poddać. "Justyna Kowalczyk, jedna z niewielu polskich nadziei olimpijskich, zemdlała dwa kilometry przed metą biegu na 10 km. Po przebiegnięciu sześciu kilometrów Justyna zjeżdżała, za chwilę miał zacząć się podbieg, potem zjazd i kolejny podbieg prowadzący już do mety. Na ogromnym telebimie widać było, że z Polką jest źle. Biegła, a nie jechała. Nie odpychała się kijkami. Telebim przestał śledzić jej ruchy, ale za moment ktoś krzyknął, że Justyna zeszła z trasy" - relacjonowała "Gazeta Wyborcza".
- Nie, nie, ona nie zeszła. Byłem na trasie i przez krótkofalówkę usłyszałem trenera Wierietielnego krzyczącego "Doktorze! Doktorze! Justysia zemdlała!". Susami przez śnieg pobiegłem do tego miejsca. Wyglądało to tragicznie. Nagle upadła twarzą w śnieg i leżała bez ruchu. Obserwatorzy powiedzieli, że wyglądało to tak, jakby ktoś niewidoczny, schowany za jednym z drzew ją zastrzelił - wspomina Śmigielski. - Jak się ocknęła, to pytała co się stało. Mówiłem: "Justysiu, nie wiem. Może stres, może to, może tamto" - opowiada doktor.
Kowalczyk od razu przepraszała trenera, że go zawiodła. A trenerowi pękało serce. Rozmawiając z dziennikarzami, z trudem powstrzymywał się od płaczu. Natomiast operatora kamery TVP próbującego zrobić kontrowersyjne zdjęcia, zdzielił narciarskim kijem. "I dobrze zrobił. Gdyby trener był w takiej sytuacji, to ode mnie ten kamerzysta dostałby inaczej. Należy się trochę ludzkości. W tamtej chwili to była dla nas tragedia" - mówiła później Kowalczyk.
- Jak Justynę przywiozło pogotowie, to ona miała rozpiętą koszulkę, była prawie do pasa obnażona. To była sytuacja bardzo niekomfortowa. Trener swojej reakcji nie kontrolował. A nawet jeśli kontrolował to - proszę mi wierzyć - jeśli się spędza z kimś kilkaset dni w roku, to ten ktoś się staje rodziną. I w takiej sytuacji na dziennikarza się nie patrzy jak na kogoś, kto ma nieść informacje, tylko jak na intruza. I to takiego, który zamiast okazać współczucie, robi sensację - tłumaczy Śmigielski.
- Atak trenera na operatora był problemem, ale nie największym. W ekipie Justyny przede wszystkim szukano sposobu, żeby pomóc jej się podnieść. - Ona nie rozumiała, dlaczego to się stało. W pierwszym momencie pomyślała, że dlatego, że niewiele zjadła na śniadanie. I później, żeby nie podbijać problemu, uznaliśmy, że to będzie dobre wytłumaczenie - dodaje lekarz.
Dobrego wytłumaczenia Śmigielski szukał zwłaszcza w rozmowach z działaczami żądającymi, żeby wycofał zawodniczkę. Ale najpierw w medycynie szukał wytłumaczenia niemocy Kowalczyk. O zrobienie wszelkich możliwych badań jako szef naszej misji medycznej walczył z organizatorami igrzysk przez dwa dni. "Ja już nie mam do tych Włochów siły. To wszystko jest tak źle zorganizowane, że szkoda słów. W wiosce, w poliklinice poprosiłem o ponowne EKG, badanie krwi i poziomu glukozy. Pani w laboratorium powiedziała, że EKG wystarczy, i odmówiła wykonania badania krwi. Zadzwoniłem więc do szefa komisji medycznej MKOl. Dopiero na jego polecenie wykonano badanie. Na wyniki czekałem ponad dwie godziny. Dopiero wieczorem byłem z nią w Pinerolo. Miała zrobione echo serca i testy krwi. Wszystkie badania wypadły pozytywnie. Teraz Justyna już czuje się dobrze i wygląda dobrze. Jest rozczarowana, ale świat się na tym biegu nie skończył" - przekazywał wtedy dziennikarzom.
- Sporo osób nakręcało mnie na medal, o którym mówiłam, że jest w sferze marzeń. Tyle o tym mówiono, że się spięłam. Mam nauczkę na przyszłość - mówiła Kowalczyk.
Tylko że w tę przyszłość nikt nie chciał uwierzyć. Między 16 a 24 lutego, czyli między upadkiem a triumfem Kowalczyk, na trenera Wierietielnego, a przede wszystkim na doktora Śmigielskiego wywierano ogromną presję, by Justyna się poddała i wyjechała z igrzysk. - Wszyscy się o nią bali. W dniu, kiedy straciła przytomność wielki strach był najpierw o to, czy ona przeżyje, czy będzie zdrowym człowiekiem. Jak już odzyskała pełną świadomość, to pojawiło się pytanie co dalej. Ono przyszło wieczorem. W zasadzie wszyscy uważali, że trzeba spakować walizki i jechać do domu. Że Justyna Kowalczyk jest przegraną i już nigdy nie wróci - mówi Śmigielski.
- W dwa dni zrobiliśmy wszystkie możliwe badania. Nic niepokojącego w nich nie wyszło, więc postanowiliśmy, że Justyna startuje dalej. Ona i trener Wierietielny mają mocne charaktery, ale nie przekonaliby mnie, gdybym sam nie uważał, że ona może biec dalej. Zresztą, trener nigdy by Justynie nie zrobił krzywdy. Justyna mogłaby na wszystko prosić, żeby jej pozwolił startować, a on by tego nie zrobił, gdyby ode mnie nie usłyszał, że można. Trener Wierietielny za Justyną oddałby rękę, nerkę, a nawet dużo więcej. Podjęliśmy decyzję i trzymaliśmy się, żeby nie wiem co. A najmocniej musiałem się trzymać ja - opowiada Śmigielski.
Doktora na kolację zaprosili wspólnie ówczesny prezes Polskiego Komitetu Olimpijskiego Piotr Nurowski i ówczesny prezes Telewizji Polskiej. - Namawiali, żebym koniecznie wycofał Justynę, bo oni uważają, że tak trzeba. Powiedziałem, że jeżeli oni tak uważają, to niech oni Justynę wycofają. Przecież władze PKOl-u mogą. Prezes telewizji chyba miał być po prostu kolejną osobą, która wywrze na mnie jakąś formę nacisku - mówi Śmigielski. - W każdym razie ja się uparłem. Byłem nie tylko lekarzem Justyny, ale szefem polskiej misji medycznej, więc mojej medycznej opinii nikt nie mógł podważyć. Ale nie mam wątpliwości: gdyby coś jej się wtedy stało, to dzisiaj byśmy nie rozmawiali, bo straciłbym prawo do wykonywania zawodu i pewnie jeszcze byłbym w pasiaku. Wziąłem odpowiedzialność za wszystko i Justyny można było nie dopuścić do dalszych startów tylko na podstawie decyzji administracyjnej. Tego działacze nie chcieli zrobić, żeby mieć czyste ręce - dodaje Śmigielski.
Lekarz, który na igrzyska jeździ od 2004 roku i od lat zajmuje się największymi gwiazdami naszego sportu (przed Justyną m.in. Otylią Jędrzejczak, a teraz m.in. Anitą Włodarczyk i Piotrem Małachowskim) mówi, że na start Kowalczyk zgodził się, mając w pamięci pewne zajęcia ze studiów na Akademii Wychowania Fizycznego. - Miałem specjalizację z boksu i na niej dowiedziałem się, że znany kubański trener Alcides Sagarra zawsze twierdził, że jeżeli zniesie się z ringu zawodnika po nokaucie i nie pozwoli mu się z powrotem wejść, to on już nigdy nie odniesie sukcesu. Dowodził, że psychiczny uraz będzie tak duży, że już nie da się go pokonać. Po upadku Justyny dudniło mi to w uszach. Tak naprawdę jeszcze przed wynikami badań postanowiłem, że jeśli zdrowie jej pozwoli, to ja zrobię wszystko, żeby mogła stanąć na starcie jeszcze raz i jeszcze raz - mówi Śmigielski.
Ciekawe czy Kowalczyk wie, kim był Sagarra. A w kontekście jej późniejszych starć z Marit Bjoergen i astmą Norweżki, interesującą ciekawostką jest, że kubański trener najpierw był pięściarzem, ale szybko z walk zrezygnował, bo za mocno dokuczała mu astma.
Justynie w drugiej części turyńskich igrzysk fizycznie nie dokuczało nic. Czuła się dobrze, trenowała jak zawsze. Ale wewnętrznie była bardzo poraniona. - Niestety, nie dało się jej odciąć od tego, co po biegu na 10 km pisała część mediów. Justyna weszła w internet i to była tragedia. Strasznie z tego powodu cierpiała. Media nie zostawiły na niej suchej nitki - wspomina lekarz.
W niektórych gazetach pisano, że na Kowalczyk szkoda pieniędzy podatników i że powinna już wracać do domu. - Ona w końcu komputer odłożyła. A mi przyświecał taki cel, żeby dać jej możliwość zachowania twarzy. Żeby miała poczucie, że dalej potrafi - mówi Śmigielski.
Justyna startowała więc dalej. Sześć dni po upadku wystąpiła po raz pierwszy. I według powszechnej opinii nie podniosła się. W sprincie zajęła tylko 44. miejsce. I chociaż było jasne, że sprint stylem dowolnym nie jest jej specjalnością, to ten wynik sprawił, że już naprawdę nikt w nią nie wierzył.
Śmigielski opowiada, że dwa dni później zrobił Kowalczyk takie zdjęcia, jakich nie zrobili fotoreporterzy wysłani do Turynu przez polskie media. W najdłuższym, najtrudniejszym biegu igrzysk, na 30 km, Justyna wykrzesała z siebie tyle siły, że powinna zostać mistrzynią olimpijską. "Na ostatni podbieg Justyna wpadła jako pierwsza. W nogach miała 29 km morderczego biegu, serce waliło 200 razy na minutę. Nim rywalki dotarły na szczyt, Polka już mknęła w dół do mety. Jasne włosy spięte w kucyk różową gumką wystawały spod czarnej czapeczki i podskakiwały rytmicznie. - Niewiarygodne, nieprawdopodobne, co za finisz! Czy wytrzyma? - wrzeszczał spiker i przypomniał ostatni polski medal w biegach - złoto Józefa Łuszczka na mistrzostwach świata w 1978 roku. Nie wytrzymała. Chaotycznie odpychała się kijkami - raz, drugi, trzeci... Rosjanka Julia Czepałowa i Czeszka Katerina Neumanova dopadły ją na ostatniej prostej. Wygrała Czeszka. To wielokrotne medalistki mistrzostw świata i igrzysk. Polka na 30 km stylem dowolnym biegła po raz pierwszy w życiu, jest bowiem specjalistką od stylu klasycznego. Za metą Polka padła jak ścięta. Ale nie minęło kilka minut i jak sarenka pomknęła do trenera Aleksandra Wierietielnego i rzuciła mu się na szyję. - Żal, że złoto uciekło? - spytaliśmy trenera. - Nie. Bo złoto jeszcze będzie. Zaczyna się kariera Justyny - mówił wzruszony Wierietielny" - pisała "Gazeta Wyborcza". Trener się nie mylił. W kolejnych latach do olimpijskiego brązu z Turynu Kowalczyk dorzuciła jeszcze złoto, srebro i brąz z igrzysk Vancouver 2010, złoto z igrzysk Soczi 2014 oraz dwa złota i brąz z MŚ Liberec 2009, dwa srebra i brąz z MŚ Oslo 2011, srebro z MŚ Val di Fiemme 2013 i brąz z MŚ Falun 2015.
Ale wróćmy do początku, do Turynu. "Polscy działacze nie wierzyli w jej sukces, bo nikt nie zjawił się na mecie" - czytamy dalej w relacji "Gazety Wyborczej".
- Oni wszyscy zniknęli. Postawili na niej krzyżyk. Dziennikarzy i fotografów też nie było. Ja robiłem Justynie zdjęcia na dekoracji kwiatowej. I ja dzwoniłem po panią Irenę Szewińską, żeby szybko przyjechała i jako przedstawicielka polskich władz sportowych te kwiaty Justynie mogła wręczyć - mówi Śmigielski.
Dekoracja medalowa odbyła się później. Już z udziałem naszych oficjeli. - Po swoim upadku Justyna powiedziała mi "Doktorze, ja chcę startować, a oni wszyscy mówią, że nie". Wiedziała, że były naciski na trenera i na mnie, żeby została wycofana. Dowiedziała się, że bardzo chciał tego prezes Nurowski. I jak na dekoracji medalowej ruszył z gratulacjami i przytulaniem się, to syknęła "Spier..." - opowiada lekarz.
"Co się stało wtedy w biegu na 10 km? Dlaczego Pani zemdlała?" - pytali medalistkę Justynę Kowalczyk dziennikarze. "Nie wytrzymałam presji, teraz mogę to powiedzieć otwarcie. Zjadły mnie nerwy i szansa na medal. Historyjki o zbyt małym śniadaniu, zatruciu to bajka dla mediów" - odpowiadała szczerze. A o podejściu do startu na 30 km mówiła tak: "Nie byłam faworytką, zeszło ze mnie napięcie. Olałam wszystko, nie wstawałam na rozruch parę dni przed startem. Powoli się pakowałam. Kupiłam dwie torby słodyczy, napiłam się piwa, żeby było weselej. Aż trener zwrócił mi uwagę. Przypomniał, że on i serwismeni dzień w dzień wstają bladym świtem i szykują mi narty. Że to igrzyska".
Trener Wierietielny od lat nie wypowiada się w mediach i nie chce opowiedzieć, jak trudne było osiem dni między upadkiem a triumfem Justyny Kowalczyk.
- Interesuję się sportem, od 30 lat pracuję z wyczynowcami i nie kojarzę, żeby ktoś z aż tak strasznego piekła tak szybko przeniósł się do nieba, jak wtedy Justyna. To było niesamowicie ciekawe i emocjonujące. Nie wiem czy narodziny moich dzieci wyzwoliły we mnie aż tyle emocji co tamte dni w Turynie. Po medalu Justyny długo płakałem. Ona jest poniekąd moim dzieckiem. Nasze relacje nie zawsze były dobre, ale tak: Justyna jest moim dzieckiem - kończy doktor Śmigielski.