Dogoniła, wyprzedziła, przeprosiła. Tak Justyna Kowalczyk zakończyła wojnę polsko-norweską

- Ludzie! Nie ma co płakać, trzeba świętować - mówiła Justyna Kowalczyk do grupy wzruszonych dziennikarzy z Polski. - Podsumowania i inne takie rzeczy będą miały znaczenie, ale za 10 lat - dodawała. Właśnie mija 10 lat od jej olimpijskiego złota w Vancouver. Wyrwanego po maratonie zakończonym sprinterskim finiszem z największą rywalką, Marit Bjoergen.
  • 10 km łyżwą: Bjoergen brąz, Kowalczyk piąte miejsce.
  • Sprint: Bjoergen złoto, Kowalczyk srebro
  • Bieg łączony: Bjoergen złoto, Kowalczyk brąz
  • Sztafeta: Bjorgen i jej koleżanki złoto, Kowalczyk szóste miejsce utracone później przez dopingową wpadkę Kornelii Marek
Zobacz wideo Justyna Kowalczyk w szczerej rozmowie z Pawłem Wilkowiczem

Złe miejsce i złe emocje

Igrzyska w Vancouver były popisem Norweżki. Na trasy w Whistler Kowalczyk przyjechała jako liderka Pucharu Świata, która od początku tamtej zimy do igrzysk wygrała aż siedem startów, w tym cykl Tour de Ski. I która aż 13 z 21 biegów skończyła na podium. Ale w Kanadzie Polka była cały czas w cieniu Bjoergen. Ona do igrzysk opuściła aż 14 startów. Przed Vancouver przegrała z Kowalczyk dwa z trzech bezpośrednich starć - w Rogli i w Otepie na 15 i 10 km. Wygrała tylko sprinterską rozgrywkę ramię w ramię w Rogli. Ale w Vancouver wydawała się nie do pokonania i w sprincie, i na dystansach. A w ekipie Polki i wśród jej kibiców rosło zniecierpliwienie.

- To jest miejsce, którego nienawidzę, nie cierpię i mam nadzieję że już tutaj nigdy nie wrócę - mówiła Kowalczyk. Już rok wcześniej denerwowała się, że walka o olimpijskie medale będzie się toczyła na trasach bardziej turystycznych niż wyczynowych. W Vancouver złościła się też, słysząc, że może trener Aleksander Wierietielny źle poprowadził ją przez sezon. Może trzeba było wybrać drogę rywalki, która odpuszczała starty w PŚ (do igrzysk aż 14). Skończyło się to awanturą o leki na astmę. Bjoergen, odrodzona po kompletnie nieudanym roku 2009, nie ukrywała że zaczęła stosować inne, mocniejsze leki na astmę. Justyna Kowalczyk skrytykowała to jako drogę na skróty.

To wtedy i tam zaczęła się wojna o astmę

- Przyjechała tu się nawdychać, a potem biegać, i niech się tym zajmie, zamiast podważać decyzję jury - mówiła Kowalczyk po biegu łączonym. To był 17 lutego 2010 roku. 7,5 km klasykiem i 7,5 km łyżwą Bjoergen wygrała pewnie, druga była Szwedka Anna Haag, a dopiero fotofinisz pokazał, że w sprinterskim pojedynku Kowalczyk i Kristin Stoermer Steiry o czubek buta lepsza była Polka. Ale to nie był koniec nerwów dla Justyny. Jury od razu poinformowało ją, że musi rozpatrzyć protest norweskiej ekipy. Okazało się, że w pewnym momencie Kowalczyk pokonała część trasy krokiem łyżwowym, a tam obowiązywał jeszcze styl klasyczny. Gdy protest Norwegów odrzucono, poproszona o komentarz Bjoergen miała powiedzieć, że przepisy są po to, by ich przestrzegać. I wtedy zaczęła się wojna.

To była wojna wieloletnia. A w Vancouver trwała przez 10 dni, do kolejnego sprinterskiego finiszu Polki i Norweżki. - Marit czuje się widocznie zagrożona, bo dobrze wie, że bez tych swoich pomagaczy nie bardzo miałaby tu co robić ze mną i innymi dziewczynami - przekonywała Kowalczyk między biegiem łączonym a maratonem kończącym olimpijskie zmagania. Norweska ekipa komentowała, że Polce puszczają nerwy, bo jeszcze nic w Vancouver nie wygrała. 

27 lutego to się zmieniło.

Dystans 30 km klasykiem panie pokonywały spokojnie aż do 20. kilometra. Wtedy po zmianie nart ze stadionu najszybciej ruszyła Steira. Postanowiła zaatakować, próbowała samotnie uciec reszcie 12-osobowej grupy, uzyskała kilka sekund przewagi. Ale już po 21 km goniąca ją Bjoergen traciła tylko sekundę, a goniąca obie Norweżki Kowalczyk - kolejną sekundę. Następne zawodniczki w tamtym momencie przestawały się liczyć. Zwłaszcza że na atak Steiry kontrą błyskawicznie odpowiedziała Bjoergen i tempo już tylko rosło. Po 22,3 km królowa Vancouver prowadziła z przewagą 5,3 s nad Kowalczyk i 10,4 s nad Aino-Kaisą Saarinen. Na mecie Finka była trzecia, zdobyła brąz, tracąc do Polki i Norweżki aż minutę i pięć sekund. Na 7,5 km przed końcem Kowalczyk i Bjoergen zaczęły taki wyścig, na jaki czekaliśmy od początku.

Dogoniła, wyprzedziła i przeprosiła

Bjorgen przez trzy kilometry broniła swojej 5-6-sekundowej przewagi, a Kowalczyk poinstruowana przez trenera Aleksandra Wierietielnego nie zrywała się do szaleńczego pościgu, chociaż było widać, że chciałaby dopaść przeciwniczkę jak najszybciej. - Justyna mówiła, że to był cud, że tam był trener, który powiedział jej, że ma biec spokojnie krok za krokiem i odepchnięcie kijkiem za odepchnięciem kijkiem. Powiedział "dogonisz ją przed stadionem, a potem zaatakujesz i wyprzedzisz". Wszystko dokładnie tak się stało. To niebywałe - relacjonował korespondent "Gazety Wyborczej" na tamte igrzyska, Robert Błoński.

Kowalczyk dogoniła Bjoergen około 4,5 km przed końcem biegu. Czaiła się długo, nie dawała jej zmian na prowadzeniu. A gdy zaatakowała na 1,5 km przed metą, nie oddała już pierwszego miejsca mimo szaleńczych ataków rywalki.

 

- Nie sądziłam, że zdobędę tu olimpijskie złoto. Naprawdę, to żadna asekuracja z mojej strony. Chciałam tu biegać jak najlepiej i udało się. W dwa lata osiągnęłam w biegach praktycznie wszystko. Dlatego chylę czoła przed moim trenerem, który w dziesięć lat doprowadził dziewczynę do takich sukcesów - mówiła Kowalczyk po swoim wówczas największym zwycięstwie w karierze. - Sportowo jestem hiperzadowolona, w każdej innej kwestii mogło być lepiej - dodawała. Zapytana, z czego nie jest zadowolona, wróciła do kwestii astmy. - Że w tym momencie, podczas igrzysk, rozpętałam burzę dotyczącą astmy. Chciałam za to przeprosić. To nie był czas, żeby o tym rozmawiać. To nie był personalny atak na Marit, która zawsze była dla mnie sportową idolką i taką pozostanie. Dla mnie to ideał biegaczki. Ale problem astmy w naszej dyscyplinie nie zniknął, jest wielu chorych i to trzeba jakoś rozwiązać - tłumaczyła.

Irena Szewińska prosiła o autograf

Olimpijskie złoto Kowalczyk odebrała z rąk Ireny Szewińskiej. - I to było niesamowite. Spotkałyśmy się przed dekoracją i wyobraźcie sobie, że chciała ode mnie autograf! Śmiałam się. Jejku, to ja pani Irenie daję autografy? Ale jaja. Najpierw siedmiokrotna medalistka chce ode mnie autograf, a za chwilę wiesza mi na szyi złoty medal. Nie no, to już za dużo jak na jeden wieczór - cieszyła się. - Nie myślę o tym, czy dorównam pani Irenie w liczbie medali zdobytych igrzyskach. Sportowiec nie myśli o takich rzeczach, tylko trenuje i walczy - dodawała.

Ze złotem, srebrem i brązem z Vancouver oraz ze złotem z Soczi z 2014 roku i brązem z Turynu z 2006 roku Kowalczyk ma w sumie pięć olimpijskich medali. O dwa mniej od zmarłej w 2018 roku Ireny Szewińskiej. I tylko nasza legendarna lekkoatletka jest pod względem liczby olimpijskich krążków lepsza od naszej legendarnej biegaczki narciarskiej.

Złoto Kowalczyk z Vancouver było dopiero drugim zdobytym przez Polskę w historii zimowych igrzysk olimpijskich. Pierwsze w 1972 roku wywalczył skoczek narciarski Wojciech Fortuna.

Po wyczynie Justyny z Kanady mistrzostwo olimpijskie dla Polski zdobywali jeszcze: ona sama na IO w Soczi w 2014 roku, panczenista Zbigniew Bródka również w Soczi oraz trzykrotnie Kamil Stoch: dwa razy w Soczi i raz w Pjongczangu w 2018 roku.

Więcej o:
Copyright © Agora SA