"Panowie, godzinę po was ruszają na finał Touru mężczyźni, więc mam nadzieję, że zdążycie i nie będziecie blokować trasy" - żartował z nas trener Aleksander Wierietielny, gdy po rozgrzewce ustawialiśmy się na starcie biegu pod Alpe Cermis. Pod pachą trener trzymał pakiet startowy Justyny, jednak z numerem 117, a nie 1. Ale numer jeden miała na mecie. A drugi numer jeden, wśród panów, sparingpartner Justyny Maciej Kreczmer.
Na start Justyna przyszła jako ostatnia, do pierwszego rzędu zarezerwowanego dla największych gwiazd. Obok Kateriny Neumannovej, Antonelli Confortoli, pomysłodawców Tour de Ski Juerga Capola i Vegarda Ulvanga. Plan był taki, żeby się jej trzymać przynajmniej do pierwszego podbiegu. Ale plan rozbił się o pewnego rosłego biegacza, który wjechał na mnie już na pierwszej hopce, stracił osłonkę kija i bardzo chciał jej szukać, stojąc na mojej narcie. Justynę zobaczyłem tylko, kiedy zbliżałem się do pierwszego zjazdu na stadionie, a ona właśnie go skończyła. Resztę jej biegu znam z nagrań. No i z tabeli wyników - z rewelacyjnym 33.51,4. A biec dziś trzeba było w niektórych miejscach w zupie ze śniegu. Patrząc pod nogi, trochę tak jak w słynnym łyżwiarskim wyścigu Elfstedentocht, gdy trzeba się wystrzegać wszystkich miejsc z ciemnym lodem, bo tam jest najcieńszy. Tutaj wjazd na ciemną plamę śniegu oznaczał ryzyko wywrotki w kałuży. Słyszałem, jak spiker wita Kowalczyk na mecie, ale tego nie widziałem. Miałem jeszcze niecałe 2 km do końca, co w tym biegu, choć ma 9 km, oznacza dopiero przekroczenie półmetka. Gdy dobiegłem, Justyna właśnie kończyła się przebierać.
Spiker mówił podczas dekoracji najlepszej trójki Rampa con i Campioni, pokazowego "Podbiegu z mistrzami", że Kowalczyk "wygrała wśród kobiet jak zwykle". Miała czwarty czas, licząc kobiety i mężczyzn. Maciej Kreczmer przebiegł pod górę w 31.46,1. Nie było im obojgu po drodze z tegorocznym Tourem, ale z Alpe Cermis już tak. Są na zgrupowaniu niedaleko stąd, w Passo di Lavaze, raju biegacza na wysokości ponad 2000 m. Justyna mówiła, że biegło się jej pod Alpe Cermis lekko jak nigdy, bez presji, nerwów. Znów jest z wielką górą rozliczona. Chciałaby jeszcze, jeśli się da, wystartować niedługo w innym biegu dla amatorów, tym razem w Czechach. A potem w Szklarskiej Porębie, w Toblach i już z Toblach po biegu na 10 km, w dniu sprintów stylem dowolnym, wyleci do Soczi. Do igrzysk został już tylko miesiąc i dwa dni.
My - z dziennikarzy z Polski startowali jeszcze Michał Gąsiorowski z "Trójki" i Radek Jaworski z Eurosportu (i wszyscy skończyli z życiówkami) - zgodnie z prośbą trenera postaraliśmy się nie zawadzać Sundby'emu, Legkowowi i reszcie, choć ostatecznie się okazało, że Aleksander Wierietielny blefował, początek męskiego biegu był później. Też czuję się wreszcie z wielką górą rozliczony. Mimo zderzenia na starcie i szczytu idiotyzmu na szczycie, czyli niezauważenia jednej bramki na 800 m przed metą. Na całe szczęście zauważyła to biegnąca za mną Włoszka, trzeba się było wrócić w dół i przejechać jeden slalomowy zygzak od nowa. Ale przynajmniej tym razem było bez upadków i udało się zmęczyć Alpe Cermis w mniej niż godzinę, choć tylko dlatego, że spiker na finiszu odliczał czas i usłyszałem, że mam jeszcze 21 sekund, gdy myślałem, że jest po wszystkim. Biegło się po te 59.54 (75. miejsce na 91 startujących) koszmarnie, choć atmosfera była jak zwykle wspaniała. Ludzie przy trasie mają listy startowe, krzyczą do ciebie po imieniu, dodają otuchy, gdy masz kryzys, kiedyś zdarzyło mi się nawet, że tam, gdzie jest najtrudniej, na trasie biegnącej zakosami, między 7. a 8,4. km, ktoś częstował słabnących cukierkami. Na tych niespełna 2 km właściwie wszyscy już człapią, z normalnym krokiem łyżwowym ma to już niewiele wspólnego, do niego można wrócić dopiero jakieś 500 m przed metą, gdy robi się bardziej płasko. Obok mnie ktoś na najbardziej stromej części podbiegu padł na kolana, bo źle postawił nartę. A jak padniesz, trudno się podnieść. I wszyscy biegnący za tobą muszą czekać.
Tym razem udało się dobiec bez cukierków, bez upadków, udało się też w trzecim podejściu wreszcie nie mieć czasu gorszego niż dwukrotność wyniku Justyny. I chyba na razie koniec. Na pewno można urywać minuty dalej, za rok, dwa, ale jeśli nie będzie już Tourów z Justyną, to chyba zabraknie motywacji. Pora pojeździć w Trentino na nartach w dół, a nie pod górę.