MŚ w narciarstwie klasycznym. "Pani Justynie jest ciężko i smutno"

Mamo, mamo! Zobacz, tam idzie pani Justyna. Biegnijmy za nią, no chodź - kilkuletnia dziewczynka ciągnęła mamę za rękaw kurtki. Przed chwilą Kowalczyk wyszła ze swojego boksu, w którym się przebierała i szła na parking, gdzie w samochodzie czekał trener Aleksander Wierietielny. - Maju, pani Justyna nie ma teraz ochoty na nic więcej oprócz samotności, jest jej ciężko i smutno - mama tłumaczyła dziewczynce, dlaczego nie będzie autografu.

Klasyfikacja medalowa i wszystko o MŚ w narciarstwie klasycznym

Kowalczyk szła wolnym krokiem, nawet nie zmieniła butów, w których kilkanaście minut wcześniej biegła finał sprintu. Przewróciła się niedługo po starcie, przed sobą miała trzy-cztery rywalki, a tego bardzo nie lubi. Kiedy w sprincie nie biegnie jako pierwsza, denerwuje się, przeskakuje z toru w tor, a wtedy łatwo o błąd. I taki się zdarzył. Kiedy upadła na oba kolana, trybunami wstrząsnął jęk zawodu. Justyna się podniosła, ale rywalki jej uciekły.

Za metą, za którą miał być medal, czekały łzy rozczarowania i bezsilności.

Kowalczyk błyskawicznie odpięła narty i czmychnęła za finisz. Tam cieszyły się Norweżki. Wygrała niezagrożona Marit Bjoergen, która dziesięć lat temu w Val di Fiemme zdobyła swój pierwszy w karierze medal MŚ - złoto w sprincie techniką dowolną. Trzecia była Maiken Falla, a przedzieliła je Szwedka Ida Ingermasdotter.

Polka odpięła narty, oddała je estońskiemu serwismenowi Peepowi Koidu i ukryła twarz w dłoniach, a raczej w czarnych rękawiczkach, które miała na rękach. Ochłonęła i ruszyła do mixed zone.

Porozmawiała z TVP, na niecałe dwie minuty zatrzymała się przy dziennikarzach z gazet i stacji radiowych: - Nie wiem, co się stało - mówiła. - Chyba zahaczyłam się ze Szwedką, ale muszę to zobaczyć. Wcześniej miałam najszybsze biegi dnia [Kowalczyk była druga w eliminacjach, miała najlepszy czas ćwierćfinału i półfinału - rb]. Nie wiem, jaki był czas finału, ale ostatni bieg zawsze jest najlepszy, bo nikt nie zwalnia przed metą. Co się stało po starcie? Spodziewałam się, że sprinterki mocno wystrzelą i tak było. Najszybsze w stawce wyszły na prowadzenie. Ten bieg muszę zapamiętać na bardzo długo. Obejrzeć dokładnie wiele, wiele razy i być może wtedy będzie lepiej. Dziękuję.

I szybko pomknęła do swojego boksu.

Kiedy parę minut później rozmawialiśmy z serwismenem Rafałem Węgrzynem ("Justyna zahaczyła się ze Szwedką, upadła i nie było szans nadrobić dystans, bo to był sprint. Narty miała dobrze posmarowane, większych problemów chyba nie było. Zmieniała je między biegami. Liczyliśmy na medal, więc jesteśmy rozczarowani. Podium było w zasięgu, ale już nie po tym, co się wydarzyło"), minął nas trener Wierietielny.

Był zbyt zdenerwowany, żeby porozmawiać. Ostatni raz zachował się w ten sposób w marcu ubiegłego roku po upadku Kowalczyk podczas sprintu na sztokholmskiej starówce. Zwykle życzliwy, rozmowny i otwarty trener polskiej narciarki wsiadł wtedy do auta bez słowa i momentalnie odjechał z Justyną. Wtedy w Sztokholmie Polka straciła szanse na zwycięstwo w finale PŚ. Teraz konsekwencje są o wiele bardziej przykre.

W Val di Fiemme trener Wierietielny - z kamienną miną - siedział za kierownicą, obok Rafał Węgrzyn. Justyna z tyłu, za przyciemnionymi szybami. Minęło pół godziny od biegu, a już ich nie było w okolicach trasy. Jak najszybciej chcieli uciec od miejsca, w którym zamiast medalu były łzy.

W piątek o 18:30 kwalifikacje do sobotniego konkursu indywidualnego w skokach narciarskich. Niemal pewne jest, że Polskę będą reprezentować Kamil Stoch, Maciej Kot, Piotr Żyła i Dawid Kubacki, którzy na treningach spisywali się lepiej od Krzysztofa Miętusa i Stefana Huli.

Więcej o:
Copyright © Agora SA