Narty.sport.pl: Z przewodnikiem w góry. Bezpiecznie i pewnie
- Przez ten snowboard to ja już spać nie mogę - powiedział mi niedawno jeden z wysokich urzędników Ministerstwa Sportu. Po tygodniu rozmów o polskim snowboardzie wcale mu się nie dziwię. Ja też mam już kłopoty z zasypianiem.
Zaczęło się od alarmującego telefonu. Czy wiem, że Paulina, Mateusz i Michał Ligoccy nie mogą startować w Pucharze Świata? Nie wiedziałem. Prawdopodobnie nie pojadą na styczniowe mistrzostwa świata w La Molinie. Choć są najlepsi w Polsce, nie ma ich w kadrze, nie mogą trenować, nic nie mogą. - W Polskim Związku Snowboardowym usłyszałam, że nie biorą do kadry ludzi z ulicy - powiedziała mi do słuchawki smutnym głosem Paulina, brązowa medalistka ostatnich MŚ. - To paranoja! Michał to jedyny obok Justyny Kowalczyk zawodnik, który ostatniej zimy wygrał zawody PŚ - grzmiał Władysław Ligocki, ojciec Pauliny, wujek Michała i Mateusza.
Dlaczego Ligoccy nie mogą startować?
Bo w lipcu był zjazd. W Nowym Targu, w muzycznym klubie Dudek, spotkali się działacze, zawodnicy i przedstawiciele klubów, żeby podsumować igrzyska w Vancouver i wybrać władze. Podsumowań było niewiele, zjazd skończył się za to gigantyczną awanturą. Środowisko jest podzielone.
Najbardziej na zjeździe zdenerwował się Zbigniew Waśkiewicz, rektor AWF Katowice - wstał, trzasnął drzwiami i wyszedł. Kilka dni później zdecydował, że AZS AWF Katowice wypisuje się z PZS, czyli ze związku snowboardowego. Skoro wypisał się klub, to także jego zawodnicy, a więc Ligoccy. - Nie ma ich w związku, więc nie mogą startować. Proste? - rozkłada ręce prezes PZS Marek Król.
- Ano nie takie proste - odpowiada Waśkiewicz. I zaczyna tłumaczyć.
Polski snowboard to dziś dwie zwalczające się grupy. Z jednej strony barykady są Ligoccy, Jagna Marczułajtis-Walczak i popierające ich kluby. Z drugiej prezes Król i jego zwolennicy oraz kluby. Opozycja zarzuca prezesowi zły dobór trenerów, obsadzanie stanowisk swoimi ludźmi, fatalne zarządzanie, a także kłótliwość i złą wolę. - Bzdury - odpowiedział mi do słuchawki prezes i przez 20 minut przekonywał, że jest najlepszym prezesem pod słońcem. Na wszystko ma kwity, papiery, dokumenty. - Ja kadrę chcę odmłodzić, zreformować - kontratakował.
Opozycja jest jednak przekonana, że racja jest po ich stronie, a animuszu dodawało im rzekome poparcie Ministerstwa Sportu. Podsekretarz stanu Tomasz Półgrabski był w lipcu w klubie Dudek. I sprawiał wówczas wrażenie stronnika Ligockich, pomógł im wejść na salę (ochroniarze nie chcieli ich wpuścić) i zabrać głos. W kuluarowych rozmowach - tak twierdzą dziś Ligoccy oraz Waśkiewicz - minister obiecał też, że pomoże im przenieść się do... Polskiego Związku Narciarskiego. Tak, to nie żarty, do Polskiego Związku Narciarskiego, z prezesem Apoloniuszem Tajnerem, Adamem Małyszem i Justyną Kowalczyk.
Pomysł z teleportacją snowboardzistów do narciarzy nie jest ani absurdalny, ani nowy. W większości krajów Unii Europejskiej nie ma związków snowboardowych. Po co wydawać pieniądze na dodatkowych urzędników, płacić czynsze, wynajmować sale itd., jeśli zawody PŚ i MŚ organizuje Międzynarodowa Federacja Narciarska, czyli FIS, a jej członkiem w Polsce jest PZN. Już dziś to związek narciarski zgłasza do zawodów FIS snowboardzistów. Musi to jednak robić na wniosek Króla, bo statut PZS daje takie prawo prezesowi.
Zmienić miała to w październiku nowa ustawa o sporcie kwalifikowanym, która mówi o łączeniu związków niemających swoich odpowiedników w międzynarodowych strukturach. PZS i PZN mają się więc połączyć (bo nie ma Międzynarodowej Federacji Snowboardowej). Minister - według Ligockich i Waśkiewicza - przekonywał więc, że opuszczenie przez zawodników PZS będzie bezpiecznym ruchem, bo do jesieni snowboardzistów i tak wchłonąć miał PZN.
Jednak nie pochłonął. Prezes Król, lekarz ginekolog położnik, którego hobby na stronie internetowej brzmi "miłośnik prawa", dobrowolnie jednoczyć się z PZN nie ma zamiaru. I wskazuje, że w ustawie jest zapis o dwuletnim okresie przejściowym. Jego zdaniem ministerstwo nie może go przyśpieszyć. Do 2012 r. Król chce więc trwać, a jeśli ktoś spróbuje go usunąć, pójdzie do sądu. To jednak nie wszystko, Król chce nawet trwać dłużej niż rok 2012 r., bo - jak się wyraził w rozmowie z "Gazetą" - zapisy o łączeniu związków "nie są takie jednoznaczne". Prawników Król ma świetnych, na dodatek jest strasznie zawzięty - drży przed nim opozycja, bo jak mówi, potrafi prowadzić 11 spraw sądowych naraz.
Drży przed nim także Ministerstwo Sportu.
Wiceminister Półgrabski broni się dziś, że zawodnikom nie obiecywał szybkich przenosin do PZN. Lakonicznie tłumaczy, że proces trwa, rozmowy są i coś zaraz się wydarzy. Przygotowania do olimpiady nie mogą przecież stać w miejscu. Wody w usta nabiera też Apoloniusz Tajner, który snowboardzistów chętnie przyjmie, ale "w kompetencje prezesa Króla nie zamierza wchodzić".
Czyli generalnie coś trzeba zrobić, tylko nie wiadomo co i kiedy.
Ministerstwo Sportu ma problem, bo cała ta snowboardowa telenowela wynika głównie z jego złych decyzji.
Po pierwsze, jeśli już jedziemy na zjazd, wchodzimy w gniazdo os i opowiadamy się po jednej ze stron konfliktu, to trzeba mieć argumenty. Półgrabski, nawet jeśli niczego - jak twierdzi - nie obiecał, wyraźnie opowiedział się za Ligockimi i katowickim AZS. Oręża jednak nie miał, bo krytykowany Marek Król wygrał wybory dzięki zatwierdzonemu przez ministerstwo statutowi, a zjazd odbył się legalnie, co ministerstwo potwierdziło mu na piśmie. Na razie wychodzi też na to, że wprowadzanie nowej ustawy o sporcie będzie wyzwaniem z gatunku ekstremalnych - prezes zaparł się na stołku i jednoczyć się z narciarzami nie pozwoli. Zapowiada się żenująca prawna przepychanka.
Problem ma ministerstwo, ale snowboard też ma problem z samym sobą. Dyscyplina traci na wiarygodności, której nigdy zresztą wiele nie miała. Prezes, dla którego esencją pracy jest machanie dokumentami, zbieranie kwitów, prowadzenie sądowych sporów, kłócenie się ze wszystkimi dookoła i doprowadzenie do sytuacji, w której 10 klubów (czyli większość) chce w ogóle wystąpić ze związku, jest po prostu szkodnikiem. Pokazuje, że nie zależy mu na dyscyplinie.
Podstawowy problem z polskim snowboardem polega na tym, że oszukujemy samych siebie. Medale MŚ i miejsca na podium PŚ Ligockich przyjmujemy za duże sukcesy, którymi w rzeczywistości nie są. Najważniejsze zawody w tej dyscyplinie odbywają się bowiem poza Europą, głównie w USA. Organizowany przez FIS PŚ, a także MŚ są marginalnymi imprezami, które nijak nie odzwierciedlają realnej pozycji. Cała czołówka przyjeżdża dopiero na olimpiadę. I tam daje wycisk Ligockim, czyli najlepszym z garstki naszych pasjonatów. I tak w koło Macieju.
Siła dyscypliny jest iluzoryczna, a odpowiedź na pytanie, czy prezes Tajner - o ile minister zatriumfuje wreszcie nad panem Królem - powinien w przyszłości wysyłać znów Ligockich na igrzyska, nie jest łatwa. Czas najwyższy zastanowić się, co dalej ze snowboardem. Czy jest choć cień szansy, by dochować się sportowców na miarę olimpijskich sukcesów? Jeśli nie ma, lepiej wydać pieniądze podatników na skoczków, biegi narciarskie albo biatlon. Mam dziwne wrażenie, że oprócz Króla i Ligockich wszyscy będą wtedy spać spokojniej.
3 mln zł
z budżetu państwa poszło w latach 2007-10 na przygotowania snowboardzistów do igrzysk w Vancouver. Rok funkcjonowania związku kosztuje ok. 1 mln zł
28.
miejsce zajęła w Vancouver brązowa medalistka MŚ Paulina Ligocka
17
klubów snowboardowych jest w Polsce
PŚ: Zwycięstwo Koflera, dziewiąte miejsce Małysza nbsp?