Polscy bobsleiści marzą o miejscu w pierwszej piętnastce

Po pierwsze, ważący 250 kg bob trzeba porządnie rozpędzić. Po drugie, zdążyć do niego wskoczyć, bo będzie dyskwalifikacja i wstyd. Po trzecie, pędząc prawie 150 km/godz., za wszelką cenę unikać wywrotki. - Lód potrafi parzyć jak ogień. Człowiek czuje się, jakby go przypiekano żelazem. Mamy na ciele pamiątki po takich wypadkach - opowiadają polscy bobsleiści, którzy wystartują w nocy z piątku na niedzielę

Polscy bobsleiści marzą o miejscu w pierwszej piętnastce

Po pierwsze, ważący 250 kg bob trzeba porządnie rozpędzić. Po drugie, zdążyć do niego wskoczyć, bo będzie dyskwalifikacja i wstyd. Po trzecie, pędząc prawie 150 km/godz., za wszelką cenę unikać wywrotki. - Lód potrafi parzyć jak ogień. Człowiek czuje się, jakby go przypiekano żelazem. Mamy na ciele pamiątki po takich wypadkach - opowiadają polscy bobsleiści, którzy wystartują w nocy z piątku na niedzielę

Tuż przed startem zawodnicy wstawiają półokrągłe (nienaostrzone) płozy bobsleja w koleiny. Mobilizują się, pokrzykując na siebie. Pierwszy stoi pilot, ostatni hamulcowy, który na raz z plaśnięciem kładzie ręce na uchwytach. Na dwa jego gest powtarza trzech pozostałych załogantów. Pilot zamyka plastikową przyłbicę kasku. Wszystko w rytmie, w tempie. Na trzeci sygnał ruszają do biegu, rozpędzając na starcie bob do maksymalnej prędkości 50-60 km/godz.

Cztery palce jednej ręki

- Start jest krótki, ale bardzo ciężki. Zawodnicy biegną wprawdzie tylko przez blisko 40 metrów, ale pchają 250-kilogramowy stalowy bolid. Kiedy po niecałych dwóch minutach ślizgu na dole wychodzą z boba, są tak wykończeni, że ledwo trzymają się na nogach - opowiada trener polskiej czwórki Andrzej Żyła, były olimpijczyk z igrzysk w 1964 r. w Innsbrucku w saneczkarstwie (10. miejsce).

Kiedy bobslej zbliża się do pierwszego wirażu, do pojazdu wskakuje pilot. Za nim reszta załogi. Nikt nie może się spóźnić. Jeśli któryś nie zdąży wskoczyć, załoga zostaje zdyskwalifikowana. - Załoga musi być bardzo zgrana, współpracować jak cztery palce jednej ręki. Ważne jest, żeby wskoczyć do boba płynnie, nie rozchwiać go przy tym - mówi hamulcowy naszej olimpijskiej załogi Tomasz Gatka.

Bywa też, że bob, owszem, zjeżdża w dół, ale cała załoga zostaje na górze. Żeby uniknąć podobnych niespodzianek i nie poślizgnąć się na lodzie, zawodnicy zakładają buty z kolcami - jak lekkoatletyczni sprinterzy. Do buta bobsleisty przyczepionych jest 475 kolców.

Tańce czarowników

Gdy bob pędzi torem, pracuje już tylko pilot. - Musi się zachowywać trochę jak kierowca samochodu, tylko zamiast kierownicy ma dwie stalowe, bardzo czułe linki sprzężone z płozami. Byle błąd i traci kontrolę nad pojazdem - opowiada Andrzej Żyła.

Tylko pilot patrzy na trasę. Reszta załogi siedzi skulona wewnątrz i czeka, "aż to wszystko się skończy". - Nie widzimy trasy, ale czujemy w brzuchach każdy jej centymetr. Jeśli pilot popełni najmniejszy nawet błąd, wiemy o tym w tym samym momencie. Nie odzywamy się do siebie, bo i tak nikt niczego by nie usłyszał w tym potwornym hałasie - tłumaczy Gatka.

Jeśli pilot spóźni się ze skrętem, jeśli płoza złapie śnieg, to koniec - pędzący 140-150 km/godz. bob kładzie się na bok. - Na szczęście współczesne tory są tak wyprofilowane, że bolidom ciężko z nich wypaść, ale całkiem niedawno często się to jeszcze zdarzało. Albo na przykład waliły w betonową ścianę. Przed laty bobsleje cieszyły się olbrzymim zainteresowaniem, bo większość ludzi przychodziła na nie dla efektownych wypadków.

Dlatego przed zawodami trenerzy i piloci załóg wchodzą na tor, żeby mu się dokładnie przyjrzeć. Nie szkodzi, że startują na nim po raz setny, wszystko zmienia się co sezon. Wolno stąpając pod górkę po śliskim lodzie, uważnie oglądają wiraże. Pilot staje przed nimi z zamkniętymi oczami i markuje przejazd. Pomaga sobie rozłożonymi rękami. Jeżeli zakręt ma 360 stopni, kręci w miejscu piruety. Wygląda to jak taniec czarowników. Im trudniejszy tor, tym taniec pilotów jest intensywniejszy i bardziej szalony.

Grabie w lód

Gdy bob jest już na mecie, z odrętwienia budzi się hamulcowy, który teraz musi w idealnym momencie wyhamować bolid, zaciągając dźwignię, której końcówka przypominająca grabie wbija się w lód. Nie za wcześnie, żeby nie stracić cennych sekund, ale i nie za późno, żeby nie przebić ściany na końcu. - Różnie bywa. Ostatnio przewróciło nas na trasie, ale potem w pewnym momencie znów postawiło na płozy i nie bardzo wiedziałem, w którym miejscu jesteśmy i kiedy hamować. Ale wszystko się dobrze skończyło - opowiada Gatka.

Bobsleje to nie jest zabawa dla nastolatków. - Zawodnik uznawany jest za juniora od 18. do 26. roku życia. Z powodu ryzyka niepełnoletnia osoba nie może liczyć na otrzymanie licencji - tłumaczy Żyła. Największe sukcesy odnoszą piloci po trzydziestce, bowiem doświadczenie jest tu jednym z największych atutów. Dlatego też jednym z największych faworytów do złota w Salt Lake City jest niemiecka czwórka pilotowana przez Christopha Langena, który po igrzyskach skończy 50 lat.

Każdy z zawodników to wielkie chłopisko o rozrośniętych udach. Prawdziwi atleci - pół kulturyści, pół sprinterzy. Prawie wszyscy z nich to byli lekkoatleci, bo właśnie wśród nich trener Żyła rekrutuje chętnych do tego sportu. - Tak było ze mną. Skakałem w dal, jako junior miałem wyniki, ale jako senior stanąłem w miejscu. Szczęśliwie przyszła propozycja z bobslejów. Początek średni - dwie wywrotki, ale od razu wiedziałem, że to jest to. Poczułem adrenalinkę i już nie mógłbym się wziąć do czegoś innego. Chociaż pieniędzy nie ma z tego dużych. Utrzymać rodziny się nie da - mówi Tomasz Gatka.

Brak pieniędzy powoduje również, że Polacy wystartują na półtorarocznym bobie wartym około 34 tys. euro. Światowa czołówka startuje na sprzęcie za średnio 80 tys. euro. - Co to oznacza? Ostatnio podczas Pucharu Świata w Cortinie d'Ampezzo do pierwszego pomiaru czasu na trasie nasz pilot jechał perfekcyjnie, ani razu nie zahaczył o śnieg. I co? Na pomiarze mieliśmy 0,5 s straty do pierwszego - to całe wieki! - złości się Gatka.

Z braku pieniędzy w Polsce nie ma też toru bobslejowego. Na jego wybudowanie trzeba mieć ok. 30 mln dolarów.

Modlitwa o mróz

Tak jak narciarzom życzy się na szczęście połamania nart, tak bobsleistom - połamania płóz. Trener Żyła prosi jednak o inny zestaw. - Mamy trzy pary płóz, w tym jedne treningowe. Jedne na mróz od pół do minus 3,5 st. Celsjusza, a drugie od poniżej pięciu stopni mrozu. Nie mamy za to płóz na plusowe temperatury. Modlimy się więc, żeby takich nie było, wtedy będziemy mieli szanse na dobry wynik - wyjaśnia trener Żyła.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.