Rozmowa z polskim bobsleistą Grzegorzem Gryczką

Najlepsi zaczynają sezon z 300-350 ślizgami. My mamy najwyżej 50, nie możemy się z nimi równać - mówi Grzegorz Gryczka, rezerwowy polskiej czwórki bobslejowej.

Rozmowa z polskim bobsleistą Grzegorzem Gryczką

Najlepsi zaczynają sezon z 300-350 ślizgami. My mamy najwyżej 50, nie możemy się z nimi równać - mówi Grzegorz Gryczka, rezerwowy polskiej czwórki bobslejowej.

Jaki jest ten olimpijski tor?

Grzegorz Gryczka: Krótki, ale bardzo szybki. Jedzie się na nim z prędkością około 150 km/h. My takie tory nazywamy autostradami. Mają tylko 15 wiraży. Na takiej trasie najważniejszy jest sprzęt, a nie umiejętności, bo między najlepszymi różnice w zdolnościach prowadzenia bobu są niewielkie. My niestety, jeździmy kiepskim bobem. Na takim, jak nasz, startują może trzy osady. To dno, beznadzieja.

Ile kosztuje dobry bob?

- Są takie, w Dreźnie. Trzeba by za nie zapłacić 80-100 tysięcy marek. Ale ci najlepsi sami produkują sobie sprzęt.

Jak się jeździ bobslejem?

- Przednie płozy skręcają. Pilot pociąga specjalnymi linkami. Oglądając zawody w telewizji, mogłoby się wydawać, że tylko się wsiada i jedzie. A ktoś, kto spróbowałby pierwszy raz, leżałby na trzecim wirażu. A upadki nie są przyjemne. Sam mam bliznę na łopatce.

Czy każdy może być bobsleistą?

- Nie. Liczy się siła i szybkość. Obie te cechy są równie ważne. Sprinter biegający 100 m poniżej 10 sek, ale ważący 70 kg, nie ma czego tu szukać. Największe szanse mają oszczepnicy, dyskobole, dziesięcioboiści czyli przedstawiciele konkurencji szybkościowo-wytrzymałościowych. Każdy bob, z czwórką zawodników, ma ważyć nie więcej niż 630 kg. U nas chłopaki mają po 90 kg, więc trzeba do boba dołożyć ciężarki. Są przymocowane z boku.

Przed chwilą widzieliśmy Anglika, który stał na torze niezwykle skupiony i robił trening imitacyjny. Zachowywał się, jakby był w bobie. Wyglądało to śmiesznie.

- To był pewnie pilot. Oni tak zawsze robią, przygotowują się do jazdy mentalnie. Tu nie chodzi tylko o to, by jechać tylko na "wzrok", trzeba myśleć o tym, co się robi. Piloci zwykle znają doskonale trasę, w głowie mają zapamiętane wszystkie wiraże, wiedzą, jak i gdzie mają się zachować. Tyle, że później, pędzić 150 km/h, ciężko jest powtórzyć te rzeczy.

Czy tylko pilot patrzy przed siebie?

- Nie. Także ten, co jedzie ostatni, musi być czujny, wiedzieć gdzie się jest. On hamuje. Gdyby zamknął oczy i nie zahamował, bob wyleciałby z toru w kosmos.

Wy najdłużej czekaliście na starty, nawet nie trenowaliście.

- To znaczy, nie mieliśmy ślizgów. Siedzieliśmy w wiosce, przygotowywaliśmy się fizycznie, kondycyjnie. Ale szkoda, że sobie nie pojeździliśmy. My w ogóle bardzo mało mamy ślizgów. W naszym ulubionym Lillehammer jeden przejazd treningowy dla czwórki kosztuje 1000 marek, dla dwójki - 800 marek. Najlepsi zaczynają sezon z 300-350 ślizgami. My mamy najwyżej 50, nie możemy się z nimi równać.

Komfortu jazdy chyba w takim bobie nie ma?

- Nie. O bliznach już mówiłem. Wywrotki mogą skończy się jeszcze gorzej. Po każdym ślizgu człowiek jest poparzony, obdarty. Aby zminimalizować zagrożenia zakłada się ochraniacze, które przez strój z lycry nie przepuszczają ciepła.

Z czego się utrzymujecie?

- Jesteśmy studentami, mamy stypendia olimpijskie. Jakoś sobie radzimy. Ja np. mam jeszcze siłownię w Bełchatowie.