Ammann dla "Gazety": Robię, jak Harry Potter, rzeczy niespodziewane!

- Stało się coś, co kompletnie mnie zaskoczyło. Powstał nowy świat i muszę się w nim odnaleźć. Wtedy znów będzie OK - mówi Simon Ammann, który udzielił ekskluzywnego wywiadu Gazecie.

Ammann dla "Gazety": Robię, jak Harry Potter, rzeczy niespodziewane!

- Stało się coś, co kompletnie mnie zaskoczyło. Powstał nowy świat i muszę się w nim odnaleźć. Wtedy znów będzie OK - mówi Simon Ammann, który udzielił ekskluzywnego wywiadu Gazecie.

Kwadrans dla "Gazety"? Absolutnie wykluczone. Mamy bezpośrednie przekazy telewizyjne NBC, ABC, BCA, ZDF teraz to dla nas szalony czas. Musimy być punktualni. Pan wie, jesteśmy Szwajcarami - mówił mi w czwartek Daniel Steiner z ekipy szwajcarskich skoczków, kiedy prosiłem go o wywiad z Simonem Ammannem. - Ale możemy iść do samochodu i rozmawiać.

OK.

Wcześniej szwajcarscy dziennikarze powiedzieli, że złoty medalista z dużej i średniej skoczni nie odpowiada na pytania tzw. rodzinne. I nie lubi, gdy niemieccy dziennikarze mówią do niego "Dzidzia".

Simon, naprawdę czarujący 20-latek o wiecznie roześmianej twarzy, w eleganckiej, białej koszuli szwajcarskiej reprezentacji, był niestety bez oryginalnego płaszcza, tego srebrzystego, lśniącego, z czerwonymi klinami. Tym razem wybrał zwykłą, czerwoną, gore-teksową kurtkę, komponującą się z niebieskawymi, lekko podłużnymi okularami, za którymi błyskały filuternie oczy. Lubi żartować: - Czy pamiętam Eddie'go Orła? - Tak. Miał trzy razy grubsze okulary niż ja i skakał trzy razy bliżej - powiedział kiedyś.

Dwóch szwajcarskich oficjeli pilotowało nas, bo ani Ammann, ani ja nie patrzyliśmy na drogę. Za nami usłyszeliśmy pisk hamowania wielkiego autobusu, ale nie odwróciliśmy się nawet. Szwajcarzy sterowali nami ruchami rąk, wskazywali dziury w drodze, rów wzdłuż niej, zatrzymywali samochody, a my szliśmy i rozmawialiśmy.

Wyszliśmy z wioski olimpijskiej i w dół, do skrzyżowania, przez posterunki ochrony. Tam wreszcie po 20 minutach spaceru podjechał samochód dla Ammanna.

Radosław Leniarski: Czy Pan wie, że polscy kibice nazywają pana Harrym Potterem? Różnica jest tylko taka, że zamiast miotły nimbus 2000 używa Pan nart...

Simon Ammann: (śmiech) Harry Potter może też latać, to fakt. Ale ja jestem rzeczywisty i jestem realistą. Co mnie z nim może łączyć? Harry Potter jest marzycielem; ja co prawda nim nie jestem, nie miewam stanów, kiedy pochłaniają mnie marzenia, ale teraz - dzięki tym sukcesom - przeżywam sen na jawie.

Ja nie jestem bohaterem. Nawet nie chodzi o to, że nie nadaję się na bohatera książki. Ja po prostu skaczę na nartach.

(po chwili zastanowienia) Aha, robię czasem - jak Potter - rzeczy niespodziewane [to najpewniej aluzja do dwóch złotych medali - rl].

Czy marzył Pan po wypadku w Willingen o takim wielkim sportowym powrocie?

- Leżałem w łóżku przez cały czas. Nie mogłem czytać, nie mogłem oglądać telewizji i nie mogłem grać w gry komputerowe, co było najtrudniejsze. Miałem bardzo dużo czasu, aby zebrać myśli. Uspokoiłem się wewnętrznie, co było dla mnie bardzo dobre, próbowałem w myślach poprawiać swoje skoki. Igrzyska są dla mnie ogromnie ważne i bardzo starałem się jak najszybciej dojść do siebie. Gdy już wreszcie wyszedłem z łóżka, od razu zacząłem pracować na tę olimpiadę. Wszystko bardzo dobrze mi wychodziło w St. Moritz i Engelbergu, gdzie się przygotowywaliśmy. I wtedy - po tych tygodniach przygotowań - pomyślałem: Tak, teraz jestem gotów. Mam dobrą technikę, dobrze skaczę. Ale spodziewałem się tutaj zupełnie czegoś innego.

Czego Pan się spodziewał?

- Myślałem: jakbym zdobył medal, to byłaby to najwspanialsza rzecz, jaka mogłaby mi się zdarzyć. Ale to, co tu się dzieje, jest niewiarygodne. To zainteresowanie mediów, publiki [Simon dostał zaproszenie na słynne telewizyjne show: Davida Lettermanna i Jay'a Leno, znalazł się na pierwszej stronie "New York Timesa", po zdobyciu pierwszego złota otrzymał kilkanaście propozycji sponsoringowych, w tym linii SwissAir - rl] jest przytłaczające, i niesie ze sobą dużo stresów. Ale płynę na szczycie fali i jestem szczęśliwy.

Czy Pana bracia też skaczą na nartach?

- Mam dwóch braci. Skakali kiedyś, starszy nawet nadal skacze. Nie są może wielkimi skoczkami, ale mają swoje życie. Bo, nie wiem, czy pan zdaje sobie sprawę, że skakanie jest bardzo trudnym sportem. Trzeba być lekkim, utrzymywać dietę, dużo trenować, często wyjeżdżać. To naprawdę nie jest łatwe, powiedziałbym jak w żadnym innym sporcie. Ale skakanie jest nadzwyczajne. Nie potrzeba żadnego ekwipunku, wystarczy zjechać w dół i skoczyć. Bez spadochronu.

Co Pan będzie robił, kiedy fala opadnie, albo kiedy skończy Pan skakanie?

- Zamierzałem kontynuować studia na wydziale komputerów i elektroniki. Jestem fanem komputerów. Ale teraz tak wiele się zmieniło, że nie wiem, czy mi się uda. I tak jestem bardzo szczęśliwy, i z optymizmem patrzę w przyszłość.

Grałem często w skoki na komputerze. W różne mutacje tej gry, ale wcale nie jestem w tej grze czarodziejem skoków. Byłem zwykle Ammannem. I przegrywałem.

Proszę wyjaśnić sprawę ze słynnym zakładem z Waszymi trenerami. Są sprzeczne wersje. Kto będzie szedł, dokąd i dlaczego?

- Zakład był o to, że jeśli jakikolwiek zawodnik z naszego zespołu zdobędzie medal, szwajcarscy szkoleniowcy pójdą w dół do Salt Lake City, do samej wioski olimpijskiej na piechotę. I muszą iść. Jeśli będą potrzebować odpoczynku albo napić się czegoś czy zjeść, będę przy nich. I będę za nich trzymać kciuki (śmiech).

Ostatnio rywalizacja w skokach stała się jeszcze bardzie wyrównana niż kiedyś. Kogo Pan uważa za najgroźniejszego rywala?

- Nie myślę za dużo o rywalizacji. Skoki to nie jest dyscyplina, w której zawodnik ściga się z drugim. Muszę wykonać skoki, jak najlepsze. Sam, nikt mi nie pomoże. I to już samo w sobie jest stresujące. Mam naprawdę supergroźnych przeciwników, Svena Hannawalda i Adama Małysza. To są mistrzowie. I ja jestem wśród nich, jednym z tych wielkich. To też dla mnie niebywałe uczucie.

Czy Pan również, jak Adam, pracuje z psychologiem?

- Tak. To może zajmuje niedużo czasu, ale jest bardzo pomocne. Mają mnóstwo naprawdę dobrych pomysłów, również dla całego zespołu. To sprawia, że rzeczy, które trzeba wykonać, są albo wydają się łatwiejsze. To naprawdę pomaga.

Nie wygląda Pan na kogoś, kto potrzebuje pomocy w odparciu stresów. Jest Pan zawsze rozluźniony, swobodny, uśmiechnięty...

- To tylko tak się wydaje. Jestem napięty, bo stało się coś, co kompletnie mnie zaskoczyło. Dla mnie to nowy świat i muszę się w nim odnaleźć. Wtedy znów będzie OK.

Rozmawiał w Salt Lake City Radosław Leniarski

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.