Egzotyczne rodzynki biegów narciarskich - korespondencja

Wiele wrażeń, jak na jeden dzień. Najpierw dostałem indiański talizman - kieł kojota na łyku z mięśnia tego zwierzęcia - z trzema kolorowymi paciorkami, żebym był zawsze dobry, silny i zdrowy. A potem poznałem niezwykłe, trochę niewiarygodne historie pięciu ludzi, którzy postanowili biegać na nartach. I jeszcze wystartowali na olimpiadzie.

Egzotyczne rodzynki biegów narciarskich - korespondencja

Wiele wrażeń, jak na jeden dzień. Najpierw dostałem indiański talizman - kieł kojota na łyku z mięśnia tego zwierzęcia - z trzema kolorowymi paciorkami, żebym był zawsze dobry, silny i zdrowy. A potem poznałem niezwykłe, trochę niewiarygodne historie pięciu ludzi, którzy postanowili biegać na nartach. I jeszcze wystartowali na olimpiadzie.

Korespondencja

Robert Błoński

Soldier Hollow

Bilet za pięć dolarów upoważnia do wstępu do indiańskiego skansenu przy Soldier Hollow. W zamian do woli można jeździć wozem z dwoma końmi. Wątpliwa przyjemność - siedzieć trzeba na mokrym sianie. Na szczęście wycieczka w jedną stronę trwa kilkadziesiąt sekund.

Po przejechaniu 200 metrów można obejrzeć pięć tipi. Przed nimi przebrani w indiańskie stroje mieszkańcy Utah. Elektryk pokazuje, jak kiedyś rozpalano ogień - pocierając drewnem o drewno. Mijają dwie minuty i trociny już się palą. - To proste, ale na codzień używam zapałek - mówi.

Murarz z Utah prezentuje zwierzęce skóry. Bawoła, skunksa, lisa, kojota... A student z Park City prezentuje różnego rodzaju indiańskie fetysze. - Ten zapewni ci długowieczność, ten dawano zmarłemu, tamten pochodzi z Afryki. Na sprzedaż nie jest żaden. Za drogi, za cenny - mówi.

Przyglądający się obok, dwa razy starszy od studenta taksówkarz z Salt Lake City sięga do brudnego, płóciennego woreczka. - To dla was - mówi do dwóch polskich dziennikarzy. - To prawdziwy kieł kojota. Będzie was chronił. Jest nawleczony na łyko ze ścięgna kojota. A te koraliki ułatwią ci życie. Czerwony sprawi, że będziesz zdrowy, biały da ci siłę, moc i odwagę, a niebieski wyrozumiałość, spokój, uczynność, dobre serce.

Wszyscy zgadzają się wziąć udział w tym przedstawieniu oczywiście nie za darmo. Kilkaset dolarów dziennie ma swoją wymowę. - Poza tym mogę sobie pooglądać igrzyska. Spotkać ludzi z całego świata, zebrać znaczki z miejsc, o których nawet nie wiedziałem, że istnieją. Przyjeżdżamy codziennie około piątej rano, rozstawiamy tipi, swoje straganiki i czekamy na kibiców. Szkoda, że nie ma ich za dużo... Do domów wracamy wieczorami, kiedy biatlonowa strzelnica albo trasa biegowa zupełnie opustoszeje.

W czwartek zanosiło się na to, że nie tylko "indianie" wrócą do domu wieczorem. W biegu na 10 km stylem klasycznym wystartowali m.in. kostarykański kierownik działu obsługi klientów, kameruński architekt, irański sprzedawca-sklepikarz, nepalski boy hotelowy oraz kenijski zawodowiec.

Na szczęście nie zajęli miejsca w pierwszej sześćdziesiątce i nie musieli biec 10 km stylem dowolnym. Kiedy poruszali się na trasie klasyka było na co popatrzeć. Kameruńczyk Isaac Menyoli prawie "umarł" na szóstym kilometrze, a na ostatni podbieg wbiegł już krokiem, który już nie był klasyczny, ale jeszcze nie "łyżwą".

- Ja na nartach przebiegłem może 30 kilometrów. Trenuję od pół roku. Koledzy powiedzieli mi: " masz kondycję, bądź kameruńskim Boitem". I jestem na igrzyskach - cieszył się później Menyoli .

Zmęczeni, odsapnęli chwilę i już byli gotowi do rozmów, nie odmawiali nikomu. Zdają sobie sprawę z tego, że im więcej się o nich będzie mówiło, pokazywało, tym łatwiej im będzie znaleźć sponsorów na dalsze bieganie. A sensację wzbudzali ogromną.

Irańczyk Seyed Mosafa Mirhashei, choć nie znał słowa po angielsku, miał tłumacza. Kameruńczyk Menyoli stał jak pastor wygłaszający kazania i głośno powtarzał, gdy już zobaczył, że wymienili się słuchający go dziennikarze, że chce być "zimowym ambasadorem swojego kraju". Reprezentant Nepalu Jayaram Khadka wraz ze swoim angielskim trenerem, który go usynowił, opowiadali niezwykłe życiorysy. Kostarykańczyk Arturo Kinch sięgnął dalekich wspomnień - igrzysk w Lake Placid w 1980 roku, w których - jak mówił - startował w zjeździe i super gigancie. I wreszcie najbardziej znany z tej "paczki oryginałów", Kenijczyk Philip Boit. On startował już w Nagano.

- Poprawiłem się o 11 minut w porównaniu z występem w Japonii. Niesamowite, jak tak dalej pójdzie, w Turynie będę w trzydziestce! Ale coś wam powiem - Boit nagle sobie coś przypomniał. - Półtora kilometra przed metą przewróciłem się. Coś niesamowitego, straciłem przez to wiele sekund. Ale pech, kurcze, przez ponad osiem kilometrów biegłem, i nic. A tu nagle, nie wiem, czemu, przecież tak ciężko pracuję nad techniką, najechałem nartą na nartę. I wywaliłem się...

Najlepszy czas z tej piątki miał na mecie Irańczyk - do Johanna Mühlegga stracił ponad osiem minut. - Zadanie wykonane. Wygrałem swoją grupę i jestem bardzo dumny - mówił po biegu. - Trenuję od kilka lat, biegam 15 km dziennie, ale kiedy jestem zmęczony, a to zdarza mi się często, wtedy dystans jest trzy razy krótszy. Przed olimpiadą biegałem w irańskich górach Shemshak na wysokości prawie 3 km. Latem jestem biegaczem długodystansowym. Pieniądze na to mam od rządu i federacji narciarskiej, a także pracuję w sklepie.

Nepalczyk i Kostarykańczyk zajmowali się nie tylko narciarstwem klasycznym. W przeszłości marzyli, by największe sukcesy odnosić w narciarstwie alpejskim. - W Lake Placid startowałem w zjeździe - opowiada Kostarykańczyk Kinch. - Ale było dla mnie za szybko. Poczułem się, jak kamikadze, wywaliłem się i rozwaliłem kolana. Postanowiłem spróbować sił w super gigancie, ale zacząłem także biegać. W Sarajewie i Calgary startowałem w konkurencjach alpejskich i biegach. A potem przerwałem karierę. To znaczy wtedy myślałem, że skończyłem.

I teraz Kinch zaczął opowiadać łzawą historię swojego życia. O tym, jak 10 lat temu doczekał się córki, potem jednak jego świat się zawalił. Zostawiła go żona, stracił sens życia. A kiedy, rok temu w lutym, pani ex-Kinch ponownie wyszła za mąż, pan Kinch nie wytrzymał tego ciosu.

- Musiałem coś zrobić. Wróciłem więc do biegania. Od 2 grudnia jestem na urlopie, koledzy z lotniska są ze mnie dumni - mówi 45-latek mieszkający w Denver. - Do następnej olimpiady nie dotrwam, ale za rok na MŚ do Val di Fiemme chcę pojechać. Nie interesuje mnie porównywanie z najlepszymi. Jest bez sensu. Są bardziej doświadczeni, wychowywali się z nartami na nogach. A ja nie. Więc na trasie myślę tylko o tym, by dobiec do mety i wygrać ze swoją słabością. Podoba mi się tutaj, wystartowałbym jeszcze na tej olimpiadzie, bo chciałbym być przykładem dla córki, zainspirować ją, natchnąć do sportu. Wiem, że będzie mnie oglądać w telewizji, jestem z tego dumny. Ale problem w tym, że nie za bardzo umiem biegać "łyżwą". Mogę nie dać rady, choć w sprincie raczej wezmę udział. To będzie nowe doświadczenie.

Nepalczyk wywrócił się kilkanaście miesięcy temu. Jeszcze do dziś na wspomnienie tego, trochę na pokaz, pociera lewy bark i łapie się za kolano. - Zdecydowanie bezpieczniej jest biegać. Trzy miesiące temu zacząłem biegać na nartach, nie można więc było oczekiwać ode mnie medalu - powiedział po biegu. - Ale dajcie mi jeszcze cztery lata. W Nepalu, choć leży w Himalajach, nie ma tras ani do narciarstwa alpejskiego ani biegowego. Ja do olimpiady przygotowywałem się we Francji z reprezentantami tego kraju. Nazywali mnie "maskotką".

Za wszystko odpowiada trener Khadaki, Anglik Richard Morley. Starszy, kościsty mężczyzna opowiada niezwykłą historię usynowienia Khadakiego. Kiedyś, podczas wyprawy na Annapurnę, szerpa - ojciec Khadakiego - uratował mu życie. Kilka lat później zmarł, więc Jayaram poprosił go o usynowienie. I tak się stało. Tyle, że do dziś nie ma on angielskiego paszportu. W biurze emigracyjnym podali fałszywą datę urodzenia, według której Jayaram miał 18 lat. Badania medyczne wykazały, że jest o cztery lata młodszy. Teraz też, patrząc na oliwkową twarz, trudno uwierzyć, że ten szczupły Nepalczyk urodził się 5 października 1972 roku.

Kenijczyk Boit rozprawiał o swojej przyjaźni z najbardziej utytułowanym biegaczem świata, Norwegiem Björnem Dählie. - Poznaliśmy się w Nagano i od tej pory on mi pomaga, czasem nawet mieszkam w jego domu, kiedy jestem w Skandynawii - opowiadał Boit. - Bo przez trzy miesiące w roku trenuję w fińskim Vuokati, gdzie biegam na nartach. Potem wracam do siebie, pracuję nad kondycją i techniką - jeżdżę na rolkach. A Norwega lubię tak bardzo, że nawet swojemu synowi, a mam trójkę dzieci, dałem na imię Daehlie. Bjoern to zbyt pospolite i znane imię. Co do olimpiady, to cieszę się, że jest nas piątka. Ja przetarłem szlaki tym wszystkim egzotycznym zawodnikom. A już myślałem, że mnie tu zabraknie. Po Nagano przez dwa lata nie trenowałem, nie miałem sponsorów, więc, może macie kogoś chętnego?

I tak, na wywiadach i żartach, upłynęło piątce niepospolitych sportowców kilkadziesiąt minut. Ile prawdy jest w ich opowieściach prawdy, a ile konfabulacji? Trudno powiedzieć. Faktem jest, że bez nich i tych opowieści olimpiada nie byłaby taka kolorowa.

Dla "Gazety" Janusz Krężelok, polski biegacz:

- Tacy zawodnicy dodają kolorytu igrzyskom olimpijskim. Jest trochę weselej, kibice mają rozrywkę, dziennikarze o czym pisać. To są takie rodzynki w cieście. Baron de Coubertain byłby dumny.

not. rb