Schmitt i Hannawald zapowiadają w środę walkę o medale. I srogi rewanż, bo w niedzielę na nosie "zagrał" im ten, na którego nikt nie liczył. Czują się tak pewnie, że - choć w Salt Lake City nigdy nie skakali na K-120 - nie przyjechali nawet na wczorajszy trening. Mówią, że obiekt K-120, gdzie dłużej się leci, to dopiero skocznia dla nich.
Zdobywają medale nawet w biegach narciarskich, a na skoczni zachowują się, jakby mieli odwrotnie przypięte narty... Tłumaczą się kiepską aklimatyzacją. Szumiało im w głowie, nie mogli spać i koncentrować się na skokach. Wczorajszy trening pokazał, że liczyć się może Andreas Widhölzl.
Czwarte, piąte i szóste miejsce w niedzielę. Wszyscy skaczą równo, ale za krótko. Na konkursy indywidualne zbyt mało, by był medal. Na drużynowy jednak - w sam raz, by walczyć o złoto. No, chyba, że Janne Ahonen zapomni o tym, że wciąż znosi go na lewo i poleci parę metrów dalej. A stać go na to.
Gdyby o medalach decydowała liczba dziennikarzy i obsługi technicznej, nikt nie miałby szans z Japończykami. Zawsze stoją w zwartej grupie przy barierce, zawsze w ciszy. Odzywają się tylko raz. Kiedy skacze ich rodak, z dziennikarskich gardeł wydobywa się krótkie, zwarte "łaj" - w ten sposób wyrażają swoje niezadowolenie. I tak będzie do końca. Nic nie wskazuje na to, by zdobyli jakikolwiek medal.
Simon Ammann znowu może sprawić niespodziankę, nieźle skaczą Słoweńcy, uważać trzeba także na faworyta Amerykanów Alana Aalborna.