Hokej. Gretzky chce tylko złota.

Nasz cel jest prosty - jedziemy do Salt Lake City, by zdobyć złoto i tylko złoto - podkreśla na każdym kroku Wayne Gretzky, najlepszy hokeista w historii, obecnie dyrektor generalny reprezentacji Kanady. Jednak taki sam cel mają pozostałe zespoły ?Wielkiej Szóstki?: Czechy, Rosja, USA, Finlandia i Szwecja

Hokej. Gretzky chce tylko złota.

Nasz cel jest prosty - jedziemy do Salt Lake City, by zdobyć złoto i tylko złoto - podkreśla na każdym kroku Wayne Gretzky, najlepszy hokeista w historii, obecnie dyrektor generalny reprezentacji Kanady. Jednak taki sam cel mają pozostałe zespoły "Wielkiej Szóstki": Czechy, Rosja, USA, Finlandia i Szwecja

Wszystkie te drużyny stanęły na głowie, by w ich składach zagrali najlepsi obecnie hokeiści świata.

- W Salt Lake City nie będzie jednego Dream Teamu, ale sześć. Dzięki temu będą to wspaniałe igrzyska - stwierdził Herb Brooks, trener USA. Jednak igrzyska 2002 to nie tylko starcie samych zawodników, ale także wielkich osobowości na ławkach trenerskich.

Trener od Putina

W sierpniu zeszłego roku przyjechał do Moskwy po długiej nieobecności 43-letni Wiaczesław Fietisow, w latach 70. i 80. siedmiokrotny mistrz świata i dwukrotny mistrz olimpijski. Wraz z gwiazdorem Florida Panthers Pawłem Bure'em miał przekonać prezydenta Władimira Putina o konieczności zmian w rosyjskim hokeju. Spotkała go jednak ogromna niespodzianka. Putin, zagorzały fan hokeja, po kilku minutach rozmowy chwycił za telefon i kazał się połączyć z szefem Rosyjskiego Komitetu Olimpijskiego Leonidem Tiagaczewem. Chwilę później Tiagaczew zadzwonił do Rosyjskiej Federacji Hokeja i błyskawicznie przekonał jej szefów, że zmiany są potrzebne. A kilka dni potem telefon od Tiagaczewa odebrał Borys Michajłow, trener rosyjskiej reprezentacji, i dowiedział się, że właśnie zastąpił go... Fietisow, którego cały szkoleniowy dorobek to praca asystenta w New Jersey Devils. Ale nie tylko dlatego to, co wydarzyło się w sierpniu 2001 r. w rosyjskim hokeju, można porównać jedynie do trzęsienia ziemi.

Jeszcze kilka lat wcześniej prezydent Rosyjskiej Federacji Hokejowej Aleksander Steblin nazywał Fietisowa bezwstydnikiem, który wykorzystał swój kraj. Ci, którzy wywodzili się z aparatu sportowego ZSRR, używali słów znacznie gorszych. Powodem były wydarzenia z 1989 r., gdy po fali demokratyzacji zapoczątkowanej przez Michaiła Gorbaczowa radzieccy sportowcy zaczęli myśleć o robieniu kariery za granicą za pieniądze, o których wcześniej mogli tylko pomarzyć.

Na Fietisowa swe sieci zarzucili szefowie Devils, ale Wiktor Tichonow, trener CSKA Moskwa i kadry ZSRR, stanowczo odrzucił plany wyjazdu do NHL kapitana swej drużyny. Znany z twardej ręki Tichonow, który lubił mieć skoszarowany zespół przez 11 miesięcy w roku i kontrolował finanse swych zawodników, jeszcze bardziej przykręcił Fietisowowi śrubę. Jednak ten się nie poddał. Najpierw odmówił gry w reprezentacji Tichonowa, a potem znalazł odważnego adwokata i poszedł do sądu, by tam walczyć o swe prawa. A działo się to przecież w 1989 r., gdy ZSRR jeszcze się nie rozpadł, a wszystkim, w tym karierami hokeistów, rządzili partyjni kacykowie oraz Tichonow! Najpierw więc Fietisowowi odcięto telefon, w prasie rozpoczęła się na niego nagonka, zaczęto śledzić jego żonę i rodziców, a minister obrony Dmitrij Jazow osobiście wezwał go do siebie i zmieszał z błotem, grożąc biletem na Syberię w jedną stronę.

W końcu w sierpniu 1989 r. Fietisow bilet w jedna stronę dostał, ale do Ameryki. - Musiałem wtedy walczyć, i to nie tylko dla siebie oraz innych zawodników, ale dla wszystkich Rosjan - tłumaczył potem Fietisow.

Trudne sytuacje to w końcu jego specjalność, bo gdy 12 lat później zastępował trenera Michajłowa, nie miał nie tylko sponsorów dla reprezentacji oraz budżetu, ale nawet zespołu szkoleniowego. W dodatku większość najlepszych rosyjskich zawodników od lat odmawiała gry kadrze. Fietisow poradził sobie jednak doskonale. Przekonał większość rosyjskich gwiazd, by wróciły do kadry, m.in. świetnego bramkarza Nikołaja Chabibulina oraz napastnika Aleksieja Kowaliewa. W kadrze znalazł się nawet 41-letni Igor Łarionow z Detroit Red Wings, wieloletni partner Fietisowa w ataku zespołu ZSRR. Łarionow nie tylko będzie wspomagał na lodzie takich gwiazdorów jak Paweł Bure, Siergiej Fiedorow czy Aleksiej Jaszin, ale pomoże też Fietisowowi prowadzić zespół. I choć niektórzy - jak Aleksander Mogilny z Toronto Maple Leafs czy Siergiej Zubow z Dallas Stars - odmówili gry w reprezentacji, Fietisow nie załamuje rąk.

- Jestem dziesięć kroków za Kanadą, USA czy Szwecją, i to jest frustrujące. Ale co mam zrobić? - pyta Fietisow i zaraz dodaje: - Najważniejszą rzeczą jest dla mnie duma. Każdy zawodnik, który nosi narodowy strój, musi go nosić z dumą. Tylko wtedy może myśleć o zdobyciu złota.

Był jeden cud

Fietisow doskonale pamięta innego wielkiego trenera Herba Brooksa. Gdy jechał ze swoimi kolegami z reprezentacji na olimpiadę w Lake Placid (1980 r.), był pewny zdobycia pierwszego w karierze złotego medalu igrzysk. Wszystko szło świetnie aż do meczu, w którym naprzeciw zespołu Tichonowa stanęli młodzi (średnia wieku 21 lat) hokeiści z college'ów prowadzeni przez Brooksa. I pokonali superfaworytów 4:3, co do dziś jest jedną z największych sensacji w historii zimowych olimpiad. W Stanach Zjednoczonych zwycięstwo zespołu Brooksa nazwano nawet "cudem na lodzie". Teraz kibice oraz działacze w USA liczą, że w Salt Lake City dojdzie do drugiego cudu.

Ma temu pomóc m.in. zakontraktowanie na stanowisku trenera Herba Brooksa, który od 1980 r. nie prowadził amerykańskiej reprezentacji, oraz jego asystenta sprzed 22 lat Craiga Patricka.

- Tamten cud był jeden i jeśli wygramy w Salt Lake City, nikt nie będzie o tym mówił w tych kategoriach. Bo teraz moi zawodnicy należą do najlepszych na świecie - stwierdził Brooks. Zapomniał dodać, że i do najstarszych. Średnia wieku amerykańskiej drużyny jest aż o dziesięć lat wyższa niż w 1980 roku, aż sześciu zawodników ma więcej niż 35 lat, a kluczowy obrońca Chris Chelios równo 40.

- Doświadczenie w takim turnieju jak olimpiada jest bardzo ważne - przekonuje na każdym kroku Brooks, gdy dziennikarze wypominają mu wiek jego graczy.

Zanim amerykańska federacja przypomniała sobie o Brooksie, ten prowadził kilka zespołów z NHL i uniwersyteckich, a na olimpiadzie w Nagano był szkoleniowcem Francji. Czy teraz znów tchnie w drużynę USA ducha zwycięstwa i w końcu, po 22 latach, znów zdobędzie ona olimpijski medal? Jednego możemy być pewni - Amerykanie zagrają ofensywnie i bardzo widowiskowo.

- Nie jestem zwolennikiem usypiania kibiców podczas oglądania meczów najszybszej i najbardziej kreatywnej gry świata - podkreśla Brooks.

Kolebka ma dość

Cztery lata temu w Nagano chyba wszystkie telewizje świata pokazywały smutną twarz Wayne'a Gretzky'ego, gdy Kanadyjczycy przegrali w rzutach karnych półfinał z Czechami. I jeszcze smutniejszą, gdy w meczu o trzecie miejsce lepsi od zespołu Klonowego Liścia niespodziewanie okazali się Finowie i zabrali Gretzky'emu ostatnią szansę w karierze na wywalczenie olimpijskiego medalu. - W swojej karierze wygrałem wiele spotkań, wiele też przegrałem, ale porażka z Czechami jest jedną z najboleśniejszych. Bo gdy zakładasz narodowy strój Kanady, wszystko poza wywalczeniem złota będzie porażką - mówił 37-letni wtedy Gretzky po półfinale, w którym trener Marc Crawford nie wyznaczył go nawet do strzelania rzutów karnych.

I tę filozofię "The Great One" starał się wpoić wszystkim kandydatom do narodowej drużyny Kanady, gdy w 2000 r. został jej dyrektorem generalnym. Bo faktycznie to on kierował nie tylko wyborem graczy, ale teraz decyduje o wszystkich najważniejszych sprawach dotyczących zespołu Klonowego Liścia. Trener Pat Quinn (z Toronto Maple Leafs) oraz jego trzej asystenci zdają sobie sprawę, że dla Gretzky'ego są i będą tylko tłem. Wiedzą to też sami zawodnicy, dla których Gretzky to wciąż wzór do naśladowania. Z większością z nich grał przecież w NHL i na olimpiadzie w Nagano.

Trudno się więc dziwić, że tuż po wyborze Gretzky'ego na szefa reprezentacji gwiazdor New York Rangers Theoren Fleury określił wybór federacji "najwspanialszą decyzją dla kanadyjskiego hokeja". Bo kolebka hokeja ma już dość przegranych finałów olimpijskich (w 1994 r. ze Szwecją, w 1992 r. z WNP i w 1960 r. z USA) i bardzo chce odzyskać po 50 latach złoty medal. - Wiem, że będziemy grać pod wielką presją, ale ja uwielbiam być w takiej sytuacji - zapewnia Gretzky.

Dla Gazety - Mariusz Czerkawski, najlepszy polski hokeista, zawodnik New York Islanders:

Koledzy z mojego klubu, którzy zagrają na olimpiadzie [obrońcy: Czech Roman Harmlik i Szwed Kenny Jonsson, napastnicy: Kanadyjczyk Michael Peca oraz Rosjanie Aleksiej Jaszin i Oleg Kwasza - red.], często przekomarzają się po treningu czy kolacji, kto wygra turniej. Widać, że jest on dla nich bardzo ważny, choć moim zdaniem - gdyby mieli taki wybór - zamiast olimpijskiego złota większość hokeistów z NHL wolałaby zdobyć Puchar Stanleya. Szczególnie zawodnicy z USA i Kanady, bo dla Europejczyków igrzyska to wciąż świętość. Ja raz grałem na olimpiadzie [w Albertville w 1992 r. - red.] i było to dla mnie szczególne przeżycie.

Jaki finał byłby w Salt Lake City najciekawszy? Dla mnie Kanada - Szwecja, ale nie podjąłbym się typowania jego zwycięzcy. Niewątpliwie i Kanadyjczycy, i Amerykanie bardzo chcieliby pokonać wreszcie Europę [ostatni złoty medal dla Ameryki Północnej zdobyły Stany Zjednoczone w 1980 r. - red.]. O ile pierwsi z nich są głównymi faworytami igrzysk, to na Amerykanów nie postawiłbym pieniędzy. Wyżej od nich powinni być świetni Czesi i Rosjanie, a być może nawet Finowie, którzy mają bardzo ciekawy zespół.

Kto będzie największą gwiazdą olimpiady? Jeśli już muszę wybierać, to uważam, że Szwed Mats Sundin, mój kolega jeszcze z czasów gry w lidze szwedzkiej. To chyba najlepszy napastnik całej NHL [gra w Toronto Maple Leafs, obecnie trzeci w klasyfikacji strzelców ligi w tym sezonie - red.].