Szwed przyjechał naprawiać polskie biegi. Oto co zobaczył

Jakub Balcerski
- Myślę, że wpływ trenerów z polskich szkół na zawodników jest o wiele większy niż to, co widziałem w Skandynawii. Naprawdę jest tu więcej jakości, a młodzi sportowcy zwracają na nich uwagę i potrafią się ich słuchać - zaskakuje opinią o systemie szkolenia w polskich biegach Martin Persson, trener, który przyjechał ze Szwecji, żeby pomóc przeprowadzić w nim rewolucję, o której opowiada w rozmowie ze Sport.pl.

Od maja tego roku Polski Związek Narciarski zaczął wprowadzać zmiany w szkoleniu juniorów, które, gdy informowaliśmy o nich wiosną, nazwaliśmy "planem Małysza". Dotyczą tego, o czym od początku swojej kadencji prezesa PZN mówi Adam Małysz - lepszej współpracy ze Szkołami Mistrzostwa Sportowego i wykorzystywaniem talentów, które przez słabość systemu do tej pory mogły wymykać się związkowi w każdej dyscyplinie.

W ramach tych zmian do Polski przyjechali trenerzy, którzy mają pomóc ten projekt koordynować i rozwijać. W biegach narciarskich najważniejszym nazwiskiem przy pracy z juniorami stało się to Martina Perssona - Szweda z wieloletnim doświadczeniem  w pracy z tamtejszymi talentami w skandynawskim systemie szkolenia. W rozmowie ze Sport.pl szkoleniowiec opowiada, co zastał w Polsce, co zamierza tu zmienić i jak może wyglądać przyszłość polskich biegów.

Zobacz wideo Zatrważające sygnały z polskich lig. "Nie nadążam"

Jakub Balcerski: Jakie ma pan odczucia po pół roku pracy w Polsce, a w zasadzie łączenia pomocy tutejszym biegom z pracą na pełen etat w szkole w Szwecji?

Martin Persson: Bardzo dobre. Faktycznie nadal pracuję w pełnym wymiarze czasowym w Szwecji, w szkole narciarskiej Skidgymnasium Solleftea, a od maja zacząłem współpracę z Polskim Związkiem Narciarskim nad projektem zmian w systemie szkolenia juniorów i zawodników do 23. roku życia w biegach. To wyzwanie, które jest dla mnie ekscytujące i bardzo interesujące. Przez większość lata byłem w Polsce, przyglądając się z bliska i powoli funkcjonując w różnych miejscach, ośrodkach, gdzie rozwijacie zawodników. Jestem pod wrażeniem warunków i obiektów, którymi dysponujecie. Spotkała mnie tu też wielka ciekawość i entuzjazm z grupy, z którą tu pracujemy, ale także wokół całego projektu. Mam pozytywne wrażenia po tych pierwszych miesiącach.

Wyjaśni pan dokładnie, na czym polega pana rola w PZN? Koordynator Projektu Rozwoju Juniorskich Biegów Narciarskich brzmi nieźle, ale przyda się więcej szczegółów.

- Moim głównym zadaniem do tej pory było zrozumieć, jak wyglądał polski system i trenowanie zawodników w ostatnich latach. Przyglądałem się temu, jak wygląda stan obecny polskich biegów, gdzie mamy dużo do przepracowania i na co położyć nacisk. Teraz moja rola to już wprowadzanie w życie filozofii i stylu zarządzania inspirowanego tym, jak to wygląda w Skandynawii. Mam dokładne plany treningowe, na podstawie których pracujemy i analizujemy, jak powinny wyglądać te, na których sami będziemy pracować. Pomagam i w pewien sposób prowadzę trenerów, którzy mają swoje pomysły, tak, żebyśmy mieli wspólną wizję i szli w tym samym kierunku. Konsultuję to z każdym, dyskutujemy i staram się im doradzić na podstawie własnego doświadczenia zebranego przez lata pracy w Szwecji. Chcemy zbudować polską filozofię pracy i szkolenia w tej dyscyplinie. To nasz cel. Oczywiście, wpływa na nią inspiracja stylem skandynawskim, bo taki obraliśmy kierunek, ale ma to być coś własnego dla polskich biegów.

Mówi pan, że był pod wrażeniem obiektów w Polsce, tego, jaka tu jest infrastruktura, czym już dysponuje związek i jakie warunki mają zawodnicy. To było zaskakujące? Bo pochodzi pan przecież z kraju, gdzie jedna ze szkół ma 50 kilometrów tras. Sekretarz generalny PZN, Jan Winkiel, śmiał się w rozmowie ze Sport.pl, że trzeba byłoby okrążyć dwukrotnie Kraków, żeby na takim terenie biegać w Polsce.

- To prawda, w Szwecji i ogółem w Skandynawii tras mamy dużo. W Polsce nie widziałem jeszcze tras zimą, tego, jak wtedy są przygotowywane, więc nie mogę tego ocenić, ale skupię się na czym innym. Formę buduje się raczej latem, wtedy wykonuje się większość treningu i to jest najważniejszy element każdego systemu - czy w tym okresie warunki są odpowiednie? Byłem w Zakopanem i Szczyrku, w Centralnych Ośrodkach Sportu, i to te miejsca sprawiły, że jestem dobrej myśli. Tereny, zwłaszcza te górskie w Zakopanem, są świetne i można tu dobrze trenować. To wystarczy, to odpowiednie środowisko do rozwoju, razem z obiektami przygotowanymi w tych regionach. Jasne, że w Szwecji mamy o wiele więcej kilometrów tras, czy takich ośrodków, ale tu nie zawsze chodzi o ilość.

PZN twierdzi, że infrastrukturalnie w Polsce nie ma wielkich problemów, bo nie potrzeba tu tylu tras co w Szwecji, tylko właśnie paru miejsc na podobnym poziomie co tam. Zgadza się pan?

- Zdecydowanie. Te dwa, które już macie w Zakopanem i Szczyrku, są naprawdę dobrej jakości. Dają możliwość odpowiedniego przygotowania na zimę. Pewnie, że w przyszłości można to rozwijać i sprawiać, że będzie tego jeszcze więcej, a obiekty jeszcze lepsze. Jednak nie można narzekać. Juniorzy, którzy tam mieszkają, chodzą do szkoły i chcą trenować, mają warunki, które pozwolą im się rozwijać i stawać świetnymi zawodnikami.

Po tych pierwszych wizytach w Polsce rzuciło się panu w oczy coś, co od razu chce pan zmienić i sobie to postanowił?

- Mamy dwa ważne elementy, na których musimy się skupić. Pierwszy to aspekt techniki, którym od początku chcieliśmy się zająć wraz z trenerami. Wierzymy, że ten moment, gdy zawodnicy chodzą do szkoły i dopiero uczą się tego, co pozwoli im stać się seniorami, jest dobry na zyskanie podstaw, które później pomogą im się rozwijać. Nad tym pracowaliśmy dużo i długo tego lata: jak i kiedy możemy wprowadzić taki, czy taki techniczny aspekt dla naszych zawodników. Myślę, że już udało nam się to w pewnym stopniu rozwinąć. Druga sprawa dotyczy różnic pomiędzy treningiem o niskiej i wysokiej intensywności. To spora część naszych dyskusji nad planowaniem treningów. Chcieliśmy dobrać odpowiedni styl dla zawodników w tak młodym wieku: może nie zawsze prowadzić najcięższy trening, a zwiększyć jego intensywność. To różnica. Te dwa czynniki to coś, na czym skupiamy się przez pierwszy rok wspólnej pracy.

Jak odpowiednio zainspirować się skandynawskim stylem? Chyba trudno jest przełożyć coś bezpośrednio ze szwedzkiego systemu do polskiego, to raczej nie kwestia kopiowania jeden do jeden. W jaki sposób udało się dostosować te pomysły, które chcieliście przenieść na polskie warunki?

- Trenerzy i osoby ze związku, z którymi współtworzymy ten projekt, są naprawdę mądre. To oddane i doświadczone osoby, które mają sporo wiedzy potrzebnej sportowcom. Trzeba ją odpowiednio wykorzystać. Dlatego to, że inspirujemy się tym, jak to robią np. Szwedzi, nie oznacza, że tworzymy skandynawski model systemu w Polsce. To ma być polski model systemu pracy nad szkoleniem w biegach. Ze skandynawskim akcentem, elementami, które mogą nam pomóc, ale są zaadaptowane do polskich warunków. To najważniejsze.

Żeby odpowiednio podejść do współpracy różnych systemów, albo nawet w pewnym sensie, żeby je połączyć, musimy zauważyć, że mamy więcej wspólnego, niż nam się wydaje. Może to dziwne, ale ja nie widzę aż tak wielu różnic pomiędzy tymi modelami: polskim a skandynawskim. I kiedy podchodzi się do tego w taki sposób, to jest o wiele łatwiej. Taki styl pracy podoba mi się najbardziej.

To w czym są do siebie podobne? Bo to faktycznie raczej zaskakujące spostrzeżenie z polskiej perspektywy.

- Wskażę coś innego: powiem panu, w czym polski model jest od szwedzkiego lepszy, przynajmniej w moim odczuciu. I to nie będzie popularna opinia. Myślę, że wpływ trenerów z polskich szkół na zawodników jest o wiele większy niż to, co widziałem w Skandynawii. Naprawdę jest tu więcej jakości, a młodzi sportowcy zwracają na nich uwagę i potrafią się ich słuchać. W Szwecji jako zawodnik sporo uczysz się samemu. Poprosił mnie pan o podobieństwa, to jest największa różnica, ale myślę, że w pozytywna. Oddaje to, że w Polsce jest sporo trenerów, których praca do tej pory nie była odpowiednio wykorzystywana, a nie są ludźmi z przypadku. I to tu potrzeba było zmian. Widzę w tym naprawdę sporą szansę dla zawodników: że gdy inaczej podejdziemy do tej współpracy, jeszcze ją usprawnimy, to ci zmotywowani zawodnicy, dostaną sporą szansę, żeby odpowiednio się rozwinąć. Co do samych podobieństw, powiedzmy, że techniki pracy w obu modelach nie tworzą szokujących dysproporcji. Nie takich, których można byłoby się spodziewać, porównując potencjał polskich i szwedzkich biegów na podstawie wyników najlepszych zawodników. To tak nie działa. I chyba faktycznie najlepszym opisem dla tego zagadnienia jest to, o czym wspomniałem wcześniej i jeszcze raz to podkreślę: mamy więcej wspólnego, niż się wydaje.

A widział pan w Polsce spory potencjał, godząc się na to, żeby tu pracować? Czy zainteresował się pan projektem i dał sobie czas na zebranie obserwacji? Jak pan patrzył na system i polskie biegi, które od lat pozostają bez wielkich sukcesów takich jak wyniki Justyny Kowalczyk-Tekieli, po których minęło już kilka lat?

- Obserwowałem Polskę i całą międzynarodową stawkę w biegach, więc miałem pewne pojęcie o tym, co się tu dzieje. Może z dystansu i dla przeciętnego obserwatora nie wygląda to najlepiej, brakuje spektakularnych wyników, ale już długo byłem zaciekawiony młodszą generacją w polskich biegach. Jest tu sporo potencjału do rozwoju, właśnie dla tych zawodników. Od początku pracy tu przekonuję się, że od juniorów po kadrę B, jest tu naprawdę dobry poziom, nawet w porównaniu do Szwecji. Po testach, które wykonaliśmy w czerwcu, stwierdziłem jedno: brakuje tu wiary i przekonania do pracy. Fizycznie nie ma choćby jednego zawodnika więcej o podobnym potencjale w Szwecji. Raczej jest odwrotnie. Może być tak, że zaraz będzie ich zdecydowanie więcej niż tam. Budujemy ze związkiem strukturę od klubów przez szkoły do kadr, która jest znakomitym pierwszym krokiem do odmiany przyszłości polskich biegów narciarskich. I mówię to z pełnym przekonaniem.

Jak wygląda pana współpraca z trenerami kadr narodowych? Wiadomo, że nie musi być jej wiele, bo zajmuje się pan dołem piramidy i budowaniem podstaw biegów w Polsce, ale rozmawiacie dużo między sobą i wymieniacie spostrzeżenia z Lukasem Bauerem?

- Mam pracować głównie ze szkołami i trenerami pracującymi z juniorami, czy zapleczem polskich biegów, więc nie jestem wciągnięty w działanie przy żadnej kadrze A. Zaczynamy od podstaw, od najniższych struktur, żeby potem móc wzmocnić te na szczycie wspomnianej piramidy. Gdy się spotkamy, to porozmawiamy, ale nie na tym mam się skupić podczas pracy w Polsce.

Najwięcej współpracuję z Kamilem Fundaniczem, polskim koordynatorem całego projektu, trenerami w kadrze B i szkołach w Zakopanem, czy Szczyrku. To z tymi osobami rozmawiam w każdym tygodniu.

A jak idzie panu łączenie obowiązków pomiędzy Polską a Szwecją?

- Kiedy twoja praca jest tak naprawdę twoją pasją, to wszystko jest trochę prostsze. Nie czuję się, jakbym pracował. Wieczorami siedzę nad projektem w Polsce, mam spotkania z trenerami i dyskutujemy nad tym, co już się dzieje, a także tym, co wydarzy się w przyszłości. Moja praca polega też na tym, żeby wskazać im, że to oni będą wykonywać najwięcej roboty. Bo to oni są z zawodnikami, oni ich trenują, wkładają własny czas w to, żeby ich udoskonalać. Tak stajemy się lepszym zespołem: rozumiejąc, jak ważnym elementem w nim jesteśmy.

Dla mnie to oczywiście ogrom pracy, nie będę ukrywał, że w ogóle nie czuję się zmęczony. Wkładam w to jednak całe swoje serce i zaangażowanie. Dlatego rzeczywiście nie widzę tego tak, że idę do pracy. Idę robić to, co kocham i realizować własne ambicje.

Nie ma o panu zbyt wielu informacji w sieci: jedynie, gdzie pan obecnie pracuje, że kiedyś był pan zawodnikiem, a w roli trenera pracował w szkole wychowującej takie talenty jak Ebba Anderson, czy Frida Karlsson.

- Bo jestem sekretną bronią Szwecji, ha, ha. A tak na poważnie: jak niemal każdy trener z tamtych terenów byłem juniorem, ale nigdy nie zacząłem kariery biegacza na poważnie, nie zostałem jednym z czołowych zawodników w kraju czy tym bardziej na świecie. Wybrałem ścieżkę trenerską, szybko umożliwiono mi, żeby się pod tym kątem kształcić. Mam 47 lat, więc trenuję zawodników od piętnastu lat, a przez czternaście na pełen etat, profesjonalnie. Z zawodu jestem nauczycielem wychowania fizycznego z profilem narciarstwa biegowego. W szkole w Solleftei jestem od dwóch lat, wcześniej przez trzynaście lat pracowałem w Are. To dwie najstarsze szkoły, gdzie kształcimy przyszłych biegaczy, to stąd wychodzi najwięcej utalentowanych zawodników.

Widziałem, jak przechodziło przez nie wiele tych, którzy dochodzili do seniorskiej kadry, albo osiągali sukcesy na etapie juniorskiej kariery. Jedną z ostatnich była Maerta Rosenberg, złota medalistka igrzysk olimpijskich młodzieży w Lozannie w 2020 roku w biegu na 5 kilometrów stylem klasycznym. W zeszłym sezonie zadebiutowała w Pucharze Świata podczas Tour de Ski. Pracowałem jednak z wieloma zawodnikami na różnych etapach ich karier, a nawet założyłem klub w Szwecji, gdzie startują biegacze i biegaczki od 20. do 28. roku życia. Różne kraje, z których pochodzą, a zatem ich kultura podejścia do treningu i dyscypliny, czy różne tła ich sportowej drogi, to także świetne źródło doświadczenia dla mojej trenerskiej kariery, z którego staram się korzystać.

Opisze pan, jak z pana perspektywy funkcjonuje szwedzki system i model pracy w biegach?

- Zawodnicy idą do tych szkół w wieku 16-20 lat. O, od razu podam inną różnicę pomiędzy Polską a Szwecją: tam trenuje się pół dnia i uczy też pół dnia, a tu oddziela dni nauki od dni treningu. Rutyna pracy w szwedzkim systemie wygląda tak, że na treningu jest się od ósmej do dwunastej, a potem do szkoły idzie się na trzynastą, kończąc zajęcia o szesnastej. Większość trenuje jeszcze później od szesnastej do wieczora. Tak młodzi zawodnicy funkcjonują przez całe cztery lata.

Bardzo mocno stawia się też na to, żeby to zawodnik był swoim własnym trenerem. Musi rozumieć własną fizjologię, umieć planować swoje treningi, dostają tylko nieco zmniejszoną dawkę wiedzy potrzebną, żeby skończyć studia na kierunku fizjologii czy nauk sportowych ze wskazaniem na konkretną dyscyplinę, np. biegi. To spory krok do tego, żeby później rozumieli, dlaczego coś robią. Zdają sobie sprawę pod jakim kątem się rozwijać i mogą być w tym po części samodzielni, przy pomocy kogoś, kto nimi pokieruje. To kluczowe.

Ile takich szkół jest w Szwecji?

- Ośrodków typu Zakopane, czy Szczyrk, z takimi szkołami jest sześć, każdy w innym regionie kraju. Do tego należy dodać lokalne placówki, gdzie można się edukować pod sportowym kątem na różnych kierunkach i wybrać biegi narciarskie jako przedmiot, czy specjalizację. To jednak głównie zadanie dla tych większych szkół.

Są na podobnym poziomie, pracują w oparciu o ten sam system. Podział jest tylko ze względu regiony. Łącznie z każdym rokiem przybywa do nich 30 młodych zawodników i zawodniczek. Czyli możemy przyjąć, że około trzech chłopców i trzy dziewczynki z tego samego rocznika trenują i uczą się w każdej z nich.

Myśli pan, że kierunek, który wybrała Polska jest odpowiedni? Że tak, jak w skokach próbuje się wyciągnąć pasujące tu elementy z Austrii, tak teraz w biegach czerpie się ze Szwecji? Czy może model szkolenia innego kraju też mógłby tu pasować pod pewnymi aspektami?

- Uważam, że to dobry wybór. Pod kątem systemu edukacji zawodników w szkołach na pewno Szwecja uchodzi za jeden z najlepszych na świecie. Ta filozofia rozumienia, o co chodzi w całym rozwoju zawodnika, nas zdecydowanie wyróżnia. Jeśli spojrzy się na liczby i porówna, ilu zawodników "produkuje" system, to jesteśmy daleko, daleko za Norwegią i kilkoma innymi sporymi krajami. Ale te systemy treningowe, które tworzymy, uświadamianie zawodników i dostosowywanie się pod nich, sprawia, że rozwijamy ich w bardzo dobry sposób. Wykorzystujemy ich talent. Wprowadzanie elementów systemu w innym kraju to już jednak nie tylko zasługa jego specyfiki, ale przede wszystkim sposobu, w jaki się to wykonuje. Wygląda na to, że jest na tyle elastyczny, że można go dostosować do innych realiów, jeśli odpowiednio przeniesie się konkretne, kluczowe detale i wyciągnie wnioski dotyczące potrzebnych zmian. Ale nie nazwałbym tego kopią systemu. Nie wynaleziono jeszcze takiego, który sprawdziłby się w dwóch krajach, wyglądając identycznie. I to będzie raczej bardzo trudne. A szwedzki model treningu ma dobre, odpowiednie wartości, żeby w pewnym stopniu zaistnieć gdzie indziej. Zobaczymy, jak te metody zadziałają w Polsce.

Czuje się pan reformatorem polskich biegów? W polskim narciarstwie w wielu dyscyplinach od tego lata wdrożono ten sam - w ogólnym zarysie - pomysł na zmiany w szkoleniu juniorów i jest pan jedną z głównych twarzy tego projektu.

- Nie jestem nikim wielkim. Nigdy nie postrzegałem tak siebie w sporcie. Lubię pracować z ludźmi, którym dobrze się uczy i zbiera doświadczenie w tym, co robią. Jestem ciekaw tego, co oni mają do przekazania, ale z chęcią dzielę się własnymi przemyśleniami i tym, co już przeszedłem, a co może się okazać pomocne w jakiejś sytuacji, czy dla poprawy konkretnego elementu. Mam nadzieję, że zapewnię im sporo inspiracji i odczuć na temat ich wizji i pomysłów. Żeby zbudować coś wielkiego, trzeba zacząć od fundamentów. Trzeba dokonywać zmian od najniższego poziomu, by te potem miały wpływ na to, co wydarzy się wyżej. Dlatego czuję się dobrze i pewnie w tym projekcie.

W naszej rozmowie świetnie mówił pan po polsku "kadra B". To jak z nauką języka?

- "Dzień dobry" też już opanowałem. Cóż, nie jest najlepiej, ale coś już załapałem. Czasem, jak trenerzy siedzą i coś mówią, to potem tłumaczą mi, że chodziło o "roller skiing". A ja odpowiadam: "Nie, roller skiing tylko nartorolki, to sobie sprawdziłem". I od tego momentu mówią coraz mniej po polsku, bo boją się, że zrozumiem, ha, ha. Ostatnio ćwiczę też polski na Duolingo. Dzięki aplikacji znam już koło 30-40 słów. Najważniejsze jednak, że znam już większość realiów polskich biegów. Teraz dam z siebie wszystko, żeby w jak największym stopniu im pomóc.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.