Mistrz olimpijski Stephan Eberharter: Zjazd nie jest dla każdego

Ludziom, którzy nigdy nie uprawiali sportu na tak wysokim poziomie, trudno zrozumieć, jak można kończyć karierę, odnosząc sukcesy. Nie wiedzą, ile wyrzeczeń wymagają treningi i starty. Dopiero teraz mogę w pełni korzystać z życia.

Srebro w gigancie w Nagano, brąz w zjeździe, srebro w supergigancie i złoto w gigancie w Salt Lake City). Mistrz świata w supergigancie (w 1991 i 2003 r.) i kombinacji (w 1991 r.). Dwukrotny zdobywca Pucharu Świata (w 2002 i 2003 r.). Rok temu Austriak Stephan Eberharter skończył karierę.

Jarosław Bińczyk: W Polsce jest powiedzenie, że życie zaczyna się po trzydziestce...

Stephan Eberharter: I wiele w nim prawdy. Prawdziwe życie dla mnie zaczęło się dopiero po zakończeniu kariery. Wtedy jest czas dla rodziny, na zdobycie zawodu, pracę. Można w pełni korzystać z życia.

Ale największe sukcesy na stoku też zaczęły się dla Pana po trzydziestce.

- Wcześniej też miałem osiągnięcia, lecz później nadeszło parę lat, kiedy z różnych przyczyn sukcesów brakowało. Na szczęście dobra passa wróciła.

Rok temu skończył Pan karierę. Nie za wcześnie?

- Za wcześnie? 35 lat to wystarczający wiek, żeby skończyć z wyczynowym sportem.

Ale odnosił Pan sukcesy, o jakich większość alpejczyków mogła tylko marzyć. W swoim ostatnim sezonie zajął Pan drugie miejsce w generalnej klasyfikacji Pucharu Świata.

- Ludziom, którzy nigdy nie uprawiali sportu na tak wysokim poziomie, trudno zrozumieć moją decyzję. Nie wiedzą, ile wyrzeczeń wymagają treningi i starty. A w wieku 35 lat zmieniają się priorytety. Zaczyna się bardziej liczyć rodzina i inna kariera, na przykład zawodowa. Można też zastanawiać się, co byłoby, gdybym dalej uprawiał sport i na przykład doznał kontuzji. Wtedy usłyszałbym, po co mi to było, bo mogłem wcześniej odejść, ale mało mi sukcesów. Ale ja nie słucham, co mówią inni. Robię to, co sam uważam za słuszne. A moja decyzja o zakończeniu kariery była najlepsza, jaką mogłem podjąć.

Co Pan teraz robi?

- Współpracuję z kilkoma firmami, m.in. z ubezpieczeniową Uniqą, dzięki której przyjechałem do Polski. To mi wystarcza.

29 razy wygrał Pan zawody o Puchar Świata. Które zwycięstwo sprawiło Panu najwięcej satysfakcji?

- W 2004 r. wygrałem w Kitzbühel, to marzenie każdego zjazdowca. Doczekałem się go na zakończenie kariery. Ale najdłużej zostaną w pamięci medale olimpijskie, zwłaszcza złoty na igrzyskach w 2002 r.

No właśnie, przed Salt Lake City był Pan uważany za zdecydowanego faworyta w gigancie, supergigancie i zjeździe. Wywalczył Pan tylko jedno złoto...

- To była dla mnie duża próba cierpliwości. Przed igrzyskami miałem naprawdę duże nadzieje. W zjeździe zająłem dopiero trzecie miejsce. Później był mój ulubiony supergigant. Liczyłem na złoto, ale na trasie popełniłem błąd i pierwsze miejsce przegrałem o jedną dziesiątą sekundy. Dopiero w gigancie, teoretycznie najtrudniejszej dla mnie konkurencji, udało mi się wywalczyć złoto. To wyszło jak w najlepszym hollywoodzkim scenariuszu, napięcie było stopniowane. Ale jeżeli koniec jest dobry, to znaczy, że wszystko było dobre.

Jakie to uczucie, kiedy faworyt przegrywa złoto o jedną dziesiątą sekundy tak jak Pan supergigant z Kjetilem Andre Aamodtem?

- To nie jest łatwe. Na początku byłem bardzo wściekły, długo nie mogłem się pogodzić. Tym bardziej że wiedziałem, gdzie popełniłem błąd. Dopiero następnego dnia było lepiej. W końcu sportowcy nieraz otrzymują takie ciosy, więc muszą nauczyć się z tym żyć.

Na początku wielkiej kariery - w 1991 r. w Saalbach - zdobył Pan dwa złote medale mistrzostw świata. Później zniknął Pan z kadry na kilka lat. Co się stało?

- Przyczyną były kontuzje, z którymi nie mogłem sobie poradzić. Z powodu ciężkiego urazu kolana straciłem cały jeden sezon. Udało mi się wrócić dopiero w 1998 r.

Spodziewał się Pan, że zostanie jeszcze najlepszym narciarzem świata?

- Staram się zawsze żyć teraźniejszością. Nie porównuję sukcesów, nie myślę, co będzie kiedyś, ani nie wracam do tego, co już było. Widać, że dla mnie to dobre podejście. Bardzo uspokajała mnie świadomość, że zawsze w razie potrzeby mogę liczyć na pomoc rodziców. To mi dawało poczucie bezpieczeństwa w trudnych chwilach, podtrzymywało mnie na duchu.

Największe sukcesy odnosił Pan w 2002 r.

- Osiągnąłem wtedy taki stan, że do niczego nie musiałem się zmuszać, dodatkowo mobilizować. Po prostu byłem w takiej formie, że wszystko przychodziło mi łatwo. Wygrałem wtedy dziesięć zawodów PŚ w sezonie.

Właśnie wówczas powiedział Pan, że do sukcesów bardziej potrzeba silnego ducha niż silnych nóg...

- Receptą na sukces jest znalezienie własnej drogi. Nie ma treningu, który przyniósłby efekty u wszystkich narciarzy na świecie. Ja wtedy odnalazłem taką drogę, która pozwoliła mi zwyciężać. Wszystko wtedy przychodziło mi naturalnie, nawet trudno mi określić dokładnie, co robiłem inaczej niż wcześniej.

Podobno nie miał Pan wtedy trenera?

- Miałem tylko w kadrze. Osobisty nie był mi potrzebny, choć wielu alpejczyków uważa inaczej.

Na początku kariery odnosił Pan sukcesy w slalomie. Później zmienił Pan specjalizację...

- W połowie lat 90. miałem ciężką kontuzję i długo nie mogłem wrócić do formy. Wtedy właśnie w slalomie zaszły wielkie zmiany. Przede wszystkim narciarze zaczęli jeździć na coraz krótszych nartach. Nie mogłem się do nich przyzwyczaić. Tak jest zresztą do dzisiaj. Dlatego skoncentrowałem się na szybszych konkurencjach. I chyba dobrze zrobiłem.

Przed Panem tylko Franz Klammer wygrał wielkiego szlema - cztery najtrudniejsze biegi zjazdowe w jednym sezonie: Kitzbühel, Wengen, Val Gardena i Val d'Isere. Jakie to uczucie dorównać idolowi z młodości?

- Wygrałem nawet pięć, bo w Garmisch-Partenkirchen. Ale wtedy rozegrano dwa supergiganty zamiast zjazdu. Cenię ten wyczyn bardzo wysoko, tym bardziej że nigdy nie uważałem się za superzjazdowca. Nigdy nie miałem takiego idola, któremu chciałem dorównać. W mojej młodości największe sukcesy odnosił Ingemar Stenmark, i to on był dla mnie najlepszy. Klammera też podziwiałem, lecz nie tak jak Szweda.

Narciarze jeżdżą coraz szybciej, nikogo już nie dziwi 140 km/godz. Jaka jest granica? Czy to nie jest nadmierne ryzyko?

- Zjazdy są groźne. Można upaść, połamać się, a nawet gorzej. Ale tak samo niebezpiecznie jest w wyścigach samochodowych: Formuła 1 też nie jest bezpieczna. W niektórych biegach zjazdowych na prostej dałoby się jechać nawet 170 km/godz., ale wtedy problemem byłby skręt. Dlatego nie robi się takich odcinków, przede wszystkim ze względów bezpieczeństwa.

Czy narciarz boi się, jadąc 140 km/godz.?

- Jeśli ktoś się boi, powinien zostać w domu, bo na pewno nie będzie dobrym zawodnikiem. To uczucie, które odczuwa się przy takich prędkościach, można nazwać respektem. Dzięki niemu unika się nadmiernego ryzyka.

W jaki sposób zjazdowcy oswajają się z takimi prędkościami. Przed laty Franz Klammer jeździł na dachu samochodu. A teraz...

- Każdemu wydaje się, że może stanąć na szczycie stromego wzniesienia i zjechać. Bo skoro udaje się to czołowym zawodnikom, to inni też potrafią. To błędne przekonanie. Nauka zjazdu i przyzwyczajanie się do prędkości to długa droga. Widać to zresztą po wynikach sportowców. W konkurencjach szybkościowych sukcesy odnoszą doświadczeni narciarze. Trzeba się uczyć rok po roku. Od dziecka do końca kariery trzeba przyzwyczajać się do prędkości.

Podobno nie lubiliście się z Hermannem Maierem.

- Nigdy nie miałem z nim za wiele wspólnego. On robił swoje, a ja swoje. A nasze wzajemne układy zawsze były łakomym kąskiem dla dziennikarzy. Na pewno nigdy nie byliśmy kumplami, ale nie można też mówić o konflikcie między nami.

Kto według Pana był najlepszym alpejczykiem w historii?

- Tak jak już mówiłem, Ingemar Stenmark.

Myślałem, że wskaże Pan zjazdowca, a nie slalomistę.

- Stenmark wygrał 86 zawodów o Puchar Świata. Chyba nikomu nie uda się powtórzyć takiego osiągnięcia.

Zgadza się Pan z tym, że narciarstwo alpejskie przeżywa kryzys popularności?

- To prawda, choć w Austrii tego nie widać, bo nasi zawodnicy zdominowali rywalizację. Dla innych krajów jest to mniej ciekawe, bo nie odnoszą sukcesów. Poza tym inne konkurencje zimowe, np. narciarstwo biegowe czy skoki, są bliżej ludzi. Zawody odbywają się w miastach, kibice nie muszą daleko jeździć, wchodzić wysoko, żeby przez chwilę popatrzeć na zjazdowca. Telewizja chętniej transmituje inne konkurencje.

Czy mniejsze zainteresowanie telewizji odbija się na dochodach zawodników?

- Na pewno. Skoro na świecie więcej ludzi gra w golfa, niż jeździ na nartach, to trudno się dziwić, że czołowi golfiści zarabiają dużo więcej niż alpejczycy. Trzeba się z tym pogodzić.

Dlaczego Austriacy w ostatnich latach tak zdominowali narciarstwo alpejskie?

- Bo jesteśmy tacy zdolni (śmiech). A poważnie, to mamy dobry system szkolenia. Dzięki sukcesom wiele dzieci chce uprawiać narciarstwo alpejskie, a nasz związek potrafi to wykorzystać. To obecnie główny sport w Austrii.

Z czym się Panu kojarzy Polska?

- Pierwszy raz jestem w waszym kraju, ale znam jego historię. Wiem, co działo się w Polsce 60 lat temu, jak wyglądał przełom ustrojowy w Polsce. No i znam Adama Małysza. Z Polski pochodzą dwie znane osobowości naszych czasów: papież Jan Paweł II i Lech Wałęsa. Ten drugi stał na czele "Solidarności", ruchu, który doprowadził do załamania systemu komunistycznego. Samego kraju nie znam.

Kto w tym roku zdobędzie Puchar Świata?

- Bode Miller, Hermann Maier albo Benjamin Reich.