112 szwów, cztery śruby w czaszce, a później największy sukces w historii igrzysk. Bradbury zadziwił świat

W życiu Stevena Bradbury'ego trochę było dramatu, trochę komedii i sporo zwrotów akcji. Ale żaden reżyser nie napisał na jego podstawie scenariusza, bo krytycy by go zjedli: że historia nierealna, naciągana i widz w nią nie uwierzy. Zresztą, sam Bradbury nie wierzył, gdy wieszali mu na szyi olimpijskie złoto za zwycięstwo w łyżwiarstwie szybkim.

Tydzień z... to nowy cykl na Sport.pl, w którym codziennie przez siedem dni publikujemy artykuły dotykające wspólnego tematu. Od 26 kwietnia do 4 maja zajmujemy się największymi powrotami i zwycięstwami, które jeszcze w czasie trwania zawodów wydawały się bardzo odległe lub wręcz niemożliwe.

Do Salt Lake City jechał przecież bez większych nadziei na sukces, z dziewiętnastym miejscem w Pucharze Świata jako miejscem najlepszym. Z trzydziestką na karku, bez olimpijskiej formy. Chciał się tylko pożegnać z wielką sceną i odejść na emeryturę. Już po awansie do ćwierćfinału był z siebie zadowolony. Myślał - "okej, wstydu nie ma". Swoje zrobił, na więcej nie liczył. Żegnał się godnie. Ale że pod półfinałowy i finałowy bieg można by podłożyć muzyczkę z "Benny’ego Hilla", to Bradbury skończył ze złotym medalem. W dwóch ostatnich wyścigach jechał ostatni, tyle za resztą, że gdy rywale po kolei się wywracali, przejeżdżał obok nich i wskakiwał na czołowe miejsca. To ten komediowy wątek jego kariery - najlepiej zapamiętany, wciąż przypominany przy okazji sensacyjnych triumfów na igrzyskach. Wcześniej zabawnie nie było. Jego kariera kojarzyła się kibicom ze 112 szwami i z czterema śrubami wkręconymi w czaszkę. Niewiele brakowało, a Bradbury zamiast na torze zdobyć medal, straciłby życie.

Przecięte mięśnie i złamany kark

Przez całą karierę sukcesy drużynowe przeplatał indywidualnymi dramatami. Z igrzysk w Lillehammer w 1994 roku wracał z brązowym medalem wywalczonym w sztafecie na 5000 metrów, a zaraz po nich jechał na Puchar Świata do Montrealu. To była już końcówka biegu. Doszło do stłuczki, a Bradbury upadł prosto na łyżwę rywala. Z takim impetem, że ostrze przeszło przez cały mięsień czworogłowy uda. Serce pompowało krew jak oszalałe. Lód szybko czerwieniał. - Facet mojej postury ma około pięć i pół litra krwi. Cztery z nich straciłem w ciągu minuty - opowiadał. Powtarzał sobie, że jeśli zamknie oczy, nigdy ich już nie otworzy. Walczył. Pomoc przyszła błyskawicznie. - Wtedy zdałem sobie sprawę, jak wielką siłę ma ludzki organizm i jak wiele może z siebie wykrzesać. Lubię o tym opowiadać, żeby ludzie w trudnych sytuacjach wiedzieli, że ich organizm może wytrzymać znacznie więcej niż im się wydaje - mówił w "The Roar".

Zobacz wideo Adam Małysz: W Lahti byłem potwornie zły. Nie wierzyłem w to, co robił Karl Geiger, że to taki fighter. Czułem, że inni coś mieli

Żeby zszyć ranę lekarze potrzebowali 112 szwów. Pierwszy specjalista, do którego Bradbury trafił, powiedział mu, że po takiej kontuzji raczej nie wróci już do ścigania na lodzie. Poszedł więc do kolejnego lekarza, który dał mu nadzieję. Tak potrzebną, gdy dopiero po trzech tygodniach podniósł się z łóżka, a pełną sprawność miał osiągnąć dopiero za półtora roku. Wrócił niemal prosto na mistrzostwa świata. Miał 64 proc. siły w kontuzjowanej nodze i zajął 12. miejsce. - A na kolejnych mistrzostwach miałem już w pełni sprawną nogę. Sto procent siły. I zająłem 13. miejsce. Jak widzisz, w mojej karierze nic nie miało specjalnego sensu - żartował podczas rozmowy z redaktorem "The Roar".

Gdy się śmiał, blizny nad brwiami stawały się lepiej widoczne. To pamiątki po kolejnej makabrycznej kontuzji. W 2000 roku podczas treningu jadący przed nim kolega stracił równowagę. Bradbury próbował nad nim przeskoczyć, ale prędkość była już tak duża, że nie udało mu się w porę wybić. Zahaczył o niego kolanem, przeleciał kilka metrów i zatrzymał się na bandach otaczających lodowisko. Trafił w nie głową. Nie mógł się ruszyć. Złamał kręgi szyjne. - Miałem połamane kręgi C4, C5 i C6. Wkręcili mi w głowę cztery śruby stabilizujące, włożyli kilka płytek usztywniających w plecy i klatkę piersiową - wspomina. Dwa i pół miesiąca musiał męczyć się w specjalnym usztywnieniu. Znów usłyszał, że nie ma mowy o powrocie do sportu. Lekarz roztaczał przed nim wizję życia rencisty, który musi na siebie uważać podczas najprostszych czynności w domu. "Kolejny, nawet niegroźny uraz karku, może pana zabić" - to dosadne zdanie lekarza długo dudniło mu w uszach. Aż do końca rehabilitacji. Po niej znów włożył łyżwy. 

- Gdy leżałem unieruchomiony, naprawdę się bałem, że już nie wrócę na lód. Miałem dużo czasu, żeby przewartościować swoje życie, zastanowić się nad dotychczasową karierą. Czułem, że nie dałem z siebie wszystkiego. Chciałem wrócić, ale najbliżsi prosili mnie, żebym tego nie robił. Bali się, co naturalne, skoro widzieli mnie już wykrwawiającego się na lodzie i odwiedzali w szpitalu, gdy byłem przywiązany do łóżka. Źle się czułem robiąc to wbrew im, ale chciałem jeszcze powalczyć - opowiadał "The Roar".

Między jedną a drugą kontuzją były igrzyska olimpijskie w Nagano. Bradbury był na nich faworytem do medalu. Wtedy - odwrotnie niż później w Salt Lake City - był w idealnym dla sprintera wieku i w dobrej formie. Pech sprawił, że dwa dni przed startem złapał grypę żołądkową. - Tak paskudą, jakiej nigdy nie miałem. Ani wcześniej, ani później. Akurat wtedy… - żałuje do dzisiaj. Wystartował, ale już podczas rozgrzewki zaczęło mu brakować sił. Był wyczerpany, nogi miał jak z waty. Odpadł w ćwierćfinale z tym okropnym poczuciem, że lepszej szansy już nie będzie.

Medal za 14 lat ciągłego upadania

Do Salt Lake City pojechał, żeby pożegnać się z igrzyskami. Miał 28 lat i był najstarszym zawodnikiem w stawce. - Całe życie uprawiałem sport, wiele wycierpiałem, dwa razy otarłem się o śmierć. Marzyłem o złotym medalu. Ale wiedziałem, że na tych igrzyskach go nie zdobędę. Jeśli był mi pisany, to powinien do mnie trafić w Nagano. W 2002 było już za późno. Chciałem tylko wziąć udział w tych igrzyskach i dobrze się bawić. Ostatni raz pokazać się światu, bo umówmy się: kibice przypominają sobie o łyżwiarstwie szybkim tylko raz na cztery lata podczas igrzysk - cytuje Bradbury’ego oficjalna strona igrzysk.

Zwycięstwo w eliminacyjnym biegu i awans do ćwierćfinału już był dla niego nagrodą. Żegnał się z igrzyskami w przyzwoity sposób. Na więcej nie liczył. Nie miał prawa. - Zobaczyłem listę nazwisk w ćwierćfinale i wiedziałem, że raczej nie pokonam żadnego z zawodników. Nie ma sensu powtarzać frazesów o sportowej ambicji i nadziei. Będąc sportowcem zawsze realnie oceniałem swoje szanse. Wiedziałem, że przyjadę ostatni - opowiadał. Może Bradbury był dla siebie zbyt krytyczny? Skończył na trzecim miejscu, za Apolo Ohno, który był zdecydowanym faworytem i Markiem Gagnonem, czterokrotnym mistrzem świata. - To i tak był rewelacyjny wynik. Masz czasami jeden bieg w życiu, gdy wszystko ci wychodzi. Nogi niosą, łyżwy cudownie się ślizgają, nabierasz niewiarygodnego przyspieszenia. To był mój najlepszy bieg w życiu - mówił. Do półfinału wchodziło tylko dwóch najlepszych zawodników, więc Bradbury pakował już łyżwy do torby. Wtedy sędziowie ogłosili, że Gagnonem zostaje zdyskwalifikowany za odepchniecie rywala, a on zajmuje jego miejsce w półfinale. Euforia, radość? Nic z tych rzeczy, pierwsze o czym pomyślał Australijczyk, to że nie ma już sił. - Stary byłem. Na dwa biegi jeszcze energii starczało, ale na igrzyskach musisz biec cztery razy w ciągu dwóch godzin. Masz może pół godziny przerwy między biegami. Już po ćwierćfinale czułem bolące mięśnie - uśmiechał się w rozmowie z "The Roar".

Short track bywa nieprzewidywalny. Najczęściej cały wyścig jest wyrównany i ostatnia prosta decyduje, kto zajmie które miejsce. Pięciu łyżwiarzy stało już na starcie. Bradbury i czterech rywali. Znów - w jego oczach wszyscy znacznie lepsi od niego. Tym razem jego trenerka, przyznała mu rację. Chwilę przed startem ustalili, że nie ma sensu się ścigać. Taktyka była prosta: trzymać się z tyłu i liczyć na chaos w końcówce. Wtedy decydują łokcie, ułamki sekund. Ktoś straci równowagę, ktoś się o niego potknie. Ruszyli! Australijczyk jechał jako ostatni i widział, jak jeden z rywali pociąga za rękę drugiego, po czym obaj się przewracają. Kolejny wpada na nich. On odbił do wewnętrznej strony toru i przejechał obok nich. Skończył na drugim miejscu. Awansował do finału. Nie wierzył. 

Nie znał też tych wszystkich powiedzonek, ludowych mądrości, że nic dwa razy się nie zdarza, że piorun nie uderza dwa razy w to samo miejsce. Trenerka Ann Zangh jeszcze raz powiedziała: "Nie jesteś tak mocny jak oni, ale oni wszyscy są pod presją wygrania złota. Nie odpuszczą, będą walczyć, mogą się poprzewracać. Nie wchodź im w drogę, a może zdobędziesz brąz". Ale nawet ta filigranowa "czarownica" nie wyobrażała sobie, że kilka metrów przed metą wyłożą się wszyscy rywale. Takie rzeczy nie zdarzają się nawet wśród juniorów. Nie w dwóch wyścigach z rzędu. Nie mistrzowie, którzy startowali w finale: Apolo Ohno, ośmiokrotny medalista olimpijski. Li Jiajun, który bronił srebra z poprzednich igrzysk. Mathieu Turcotte z Kanady, trzykrotny mistrz świata. Ahn Hyun-soo wschodząca gwiazda z Korei. 

Choć to nieprawdopodobne, oni wszyscy - piętnaście metrów przed metą, ułamki sekund przed zakończeniem wyścigu - przewrócili się jeden na drugiego. A Bradbury, który upadał przez całą karierę i albo przecinał mięśnie, albo łamał kręgosłup, przejeżdżał teraz obok nich. Miał złoto i zupełnie nie wiedział jak się zachować. - Nie byłem pewien, czy powinienem świętować, czy schować się w kącie. Podnieść ręce i się cieszyć? Wypada? - opisywał swoje emocje.

- To był szalony moment. Jeden z najbardziej nieprawdopodobnych w historii sportu. Miałem szczęście być we właściwym miejscu, we właściwym czasie. Nawet później, gdy byłem już w szatni i czekałem na ceremonię wręczenia medali i spotkanie z dziennikarzami, nie wiedziałem, czy powinienem przyjąć medal zdobyty w takich okolicznościach. Wejść na najwyższy stopień podium? Czułem, że to mi się nie należy - opowiada. - Zmieniłem myślenie: to nie był medal za półtorej minuty tego wyścigu. To był medal za czternaście lat ciągłych upadków, pomimo których dotarłem w to miejsce.

 

Złoto zmieniło jego życie

Dziś Bradbury puszcza to nagranie i mówi innym, by nie przestawali wierzyć w sukces. Jest mówcą motywacyjnym, który występował już w trzydziestu krajach na całym świecie. - Ten wyścig zmienił moje życie. Zaplanował za mnie, co będę robił po zakończeniu kariery. Napisał plan, który ja teraz realizuję - mówił "The Advertiser". Jego nazwisko trafiło nawet do słownika. "Robić Bradbury’ego" - to w Australii niespodziewanie wygrywać. Szczęśliwie, wykorzystując wpadki rywali. Określenie jest lubiane i chętnie wykorzystywane przez komentatorów. 

Bradbury w ostatnich latach wygrał "Taniec z gwiazdami" w swoim kraju, inwestował w hotele i prowadzi biuro podróży. Co jakiś czas przebąkuje o filmie, który ma być inspirowany jego biografią. Miał wejść na ekrany już kilka razy, ale wciąż zmienia datę premiery. Nie wiadomo jak to do końca z nim jest, bo poza Bradburym, nikt o nim nie wspomina. Najgłośniej jest o nim zawsze w okolicach zimowych igrzysk olimpijskich. Australijczyk przed Pjongczangiem zdradził nawet, że ma mieć tytuł "Last Man Standing". Do dziś się jednak nie ukazał. Może reżyserzy rzeczywiście boją się zekranizować tak naciągną historię?

Przeczytaj także:

Pobierz aplikację Sport.pl LIVE na Androida i na iOS-a

Sport.pl LiveSport.pl Live .

Więcej o:
Copyright © Agora SA