Miał "zmieloną nogę", od nowa uczył się chodzić. Lekarze nie dawali mu szans, a został mistrzem świata

Przez całą karierę upadał i się podnosił. Hermannowi Maierowi zdarzało się wracać do sprawności, do wygrywania na stoku, ale też do życia w ogóle. Raz lekarze powiedzieli mu, że nie wstanie z wózka. Nie uwierzył. Mając 30 lat jeszcze raz nauczył się chodzić i został mistrzem świata w zjeździe alpejskim.

Tydzień z... to nowy cykl na Sport.pl, w którym codziennie przez siedem dni publikujemy artykuły dotykające wspólnego tematu. Od 26 kwietnia do 3 maja zajmujemy się największymi powrotami i zwycięstwami, które jeszcze w czasie trwania zawodów wydawały się bardzo odległe lub wręcz niemożliwe.

Właściwie to cały ten tydzień, w którym mamy pisać o wielkich powrotach, można by zapełnić wycinkami z kariery Hermanna Maiera. W poniedziałek - napisać o tym, jak za dzieciaka uparcie wracał na stok, chociaż trenerzy mówili mu, że takie drobne kolanka nie wytrzymają poważnych prędkości. We wtorek - o jego powrocie z budowy na stok, gdy jednego dnia o 15:30 rzucił kielnię w kąt, a następnego założył narty i miał tylko przetrzeć szlaki przed najlepszymi zawodnikami. Pojechał jednak tak, że wzięli go do kadry Austrii. W środę - o powrocie na igrzyskach w Nagano, gdy w pierwszej konkurencji stracił równowagę pędząc 120 km na godzinę, a i tak w dwóch następnych zdobywał złote medale. W czwartek - o jeszcze szybszej jeździe motocyklem i jeszcze poważniejszym upadku, po którym usłyszał od lekarzy, że raczej nigdy nie wstanie z wózka. W piątek - o powrocie do formy po tajemniczej kontuzji, którą odniósł na chilijskim lodowcu w Portillo. W sobotę - byłoby o powrocie na zawodach w Garmisch-Partenkirchen, gdy odrobił kolosalne straty do rywali. A w niedzielę - na koniec - o niełatwym powrocie sportowca do bycia mężem i ojcem. 

"Jego noga była zmielona. To chyba najwłaściwsze określenie"

Ale Maier na dłużej zatrzymałby się przy powrocie po wypadku na drodze. Gdy otwierał swoje muzeum w rodzinnym Flachau i osobiście oprowadzał pierwszych gości, przez gablotę z medalami przemknął błyskawicznie: tu olimpijskie złoto za giganta w Nagano, tu srebro za supergiganta z Turynu, trzy złota za mistrzostwa świata, cztery kryształowe kule. Na dłużej przystanął przy 36-centymetrowym pręcie. To tytanowy gwóźdź, którym ratowano jego prawą nogę po wypadku w 2001 roku. - Pamiętam, że podczas zjazdu w St. Moritz w 2003 roku, gdy zostałem mistrzem świata w supergigancie, było bardzo zimno, skoki na trasie były wyjątkowo długie, a lądowania bardzo twarde. Po jednym z nich byłem przekonany, że ten pręt mi wyleciał - opowiadał. - A ile razy zatrzymywali mnie przez niego na lotniskach na dokładne przeszukania! - śmiał się.

Był piątkowy wieczór, a Maier wracał do domu z Obertauern. Zanim wsiadł na swojego ukochanego harleya davidsona, zadzwonił do żony i poprosił, by zaraz ugotowała makaron. Po treningu zawsze był głodny. Do przejechania miał trzydzieści kilometrów. Potrzebował kilkunastu minut, by być na miejscu. Pędził Bundesstrasse, wpadł w Salzburgerstrasse i chociaż wjeżdżał już do Radstadt i pojawiały się ograniczenia, on przyspieszał. Kochał prędkość. Ciężarówka przed nim jechała za wolno. Wrzucił kierunkowskaz i jeszcze zwiększył prędkość. 73-letni kierowca mercedesa zaczął zmieniać pas bez spoglądania w lusterko. Maier próbował uniknąć wypadku, ale prawą nogą zahaczył o zderzak samochodu. Leciał kilka metrów, kolejnych kilkanaście sunął po asfalcie z ponad dwustukilową maszyną na plecach. Stracił przytomność.

Otworzył oczy dopiero w helikopterze, gdy leciał do specjalistycznej kliniki w Salzburgu, bo wcześniej w szpitalu w Radstadt tylko rozłożyli ręce. Błagał lekarzy, żeby nie amputowali mu nogi. Ale oni widzieli jak wygląda - otwarte złamanie, pogruchotane kości, pewnie pozrywane więzadła i uszkodzone mięśnie. Koniec kariery nieunikniony. Cholera, szkoda, dobry był.

Już w szpitalu sześciu ortopedów i chirurgów kłóciło się nad łóżkiem mistrza. Gdyby to był ktoś inny, amputowaliby od razu, bo i tak nie bardzo było co zbierać. Ale przed nimi leżał Herminator. To jednak coś zmieniało. Wcześniej błagał, żeby tę nogę mu zostawili. W końcu zaczęli siedmiogodzinną operację. - Jego noga była zmielona. To chyba najwłaściwsze określenie - mówi czekającym pod kliniką dziennikarzom profesor Arthur Trosta, który prowadził operację. - Poza wielokrotnym otwartym złamaniem kości miał pozrywane niemal wszystkie mięśnie. Rany były bardzo rozległe, więc musieliśmy wykonać przeszczep skóry z ramienia. Szok operacyjny był tak wielki, że przestały mu pracować nerki. Żeby zespolić kość, wprowadziliśmy 36-centymetrowy pręt. W ranie znaleźliśmy odpryski lakieru z mercedesa i jego motocykla. Musieliśmy ją dokładnie wyczyścić, żeby nie doszło do zakażenia. W porozumieniu z rodziną utrzymujemy pacjenta w stanie śpiączki - opowiadał profesor.

Wybudzony Maier od razu sprawdził, czy ma nogę. Cieszył się, dziękował i przytulił się do żony. Wierzył, że wróci. Tylko on. Lekarze tak naiwni nie byli. Wiedzieli, co przeszedł. Zdawali sobie sprawę jak poważny był to wypadek i w jak złym stanie jest jego prawa noga. Nie mieli wątpliwości, że z tak długim prętem nie da się wyczynowo jeździć na nartach. Nie chcieli mu nawet obiecać, że będzie chodził. Maier nie dopytywał. Miał nogę, miał szansę. Starsi koledzy w Sport.pl i tak podeszli do całej sprawy bardzo ostrożnie i na końcu tytułu "Wypadek Hermanna Maiera - koniec kariery" postawili znak zapytania. Tak w razie czego.  

Wypadek był 28 sierpnia 2001 roku. Po trzech tygodniach Maier o kulach wyszedł ze szpitala i już następnego dnia rozpoczął rehabilitację. Najpierw musiał od nowa nauczyć się chodzić. Później naciągał fizjoterapeutę na cięższe ćwiczenia niż przewidywał plan. 18 grudnia jeszcze utykał, ale do specjalnego buta chroniącego nogę pierwszy raz po wypadku przypiął nartę. Dzień przed Wigilią lekarz pozwolił mu na pierwszy zjazd. Jechał obok i przypominał: "Powoli, ostrożnie, jak turysta!". Do lipca zjeżdżał coraz szybciej i pewniej. Nie mówił lekarzom, że boli go nie tylko noga, ale też plecy i zdarza mu się rano w ogóle nie czuć nóg. W międzyczasie opuścił igrzyska w Salt Lake City, chociaż sponsorzy nalegali na jego powołania choćby miał nie startować. Chcieli budować kampanie wokół niego. Ale wojownik nie chciał być maskotką. 

Pół roku później - w lipcu wrócił do kadry i wyjechał na obóz przygotowawczy. 4 grudnia zapłacił mandat za przekroczenie prędkości. Przy ograniczeniu do stu jechał 140 km na godzinę. Policjanci pytali, czy naprawdę niczego się nie nauczył? 14 stycznia 2003 roku, niemal 17 miesięcy po wypadku wrócił do Pucharu Świata. Zawody w Adelboden w Szwajcarii skończył na 31. miejscu, 0,05 sek. za finałową serią. Trzynaście dni później wygrał zawody w Kitzbuehel. Na mecie płakał ze wzruszenia, później powiedział dziennikarzom: "To jedno z najwspanialszych zwycięstw w moim życiu, porównywalne ze zdobyciem złotych medali olimpijskich i w mistrzostw świata. Nie wiem co powiedzieć." A oni odmieniali "Herminator" przez wszystkie przypadki.

Herminator

"Herminatorem" był już wcześniej. Po przerażającym upadku w Nagano, gdy w piątek 13 lutego 1998 roku organizatorzy nie zauważyli grudki lodu w połowie trasy. Maier zaczął błyskawicznie. Jechał nawet za szybko, co sam później przyznał. Pędził 120 km na godzinę, gdy krawędzią nart zahaczył o wystający lód i chociaż próbował skorygować błąd, to na tak śliskim stoku, przy takiej prędkości, już nic nie dało się zrobić. Wystrzelił jak z katapulty. Przeleciał 20 metrów nad zeskokiem i wylądował na siatce ochronnej. Nie zatrzymała go. Odbił się i leciał dalej przebijając się jak pocisk przez kolejne osłony. Kibice już go nie widzieli, zniknął za śnieżną zaspą. Przerażeni telewidzowie zastanawiali się, czy w ogóle się ruszy.

- Taki upadek zabiłby każdego z nas. A ten facet wstał, spojrzał w kamerę i powiedział: "Wrócę". To "Herminator" - mówił w studiu NBC Arnold Schwarzenegger, czyli "Terminator" z filmu Jamesa Camerona.

 

Maier rzeczywiście wrócił. Błyskawicznie. Jeszcze na tych igrzyskach, w ciągu tygodnia zdobył złote medale w gigancie i supergigancie. I chociaż już wcześniej wygrywał Puchar Świata, to dopiero w Nagano zyskał popularność wśród kibiców. Ale i tak bardziej niż z tych dwóch medali, pamiętali go z przerażającego upadku i błyskawicznego powrotu na stok. "Herminator" wszystkim się utrwalił, dlatego trzy lata później, gdy zahaczył o ciężarówkę, jego stanem zdrowia przejmowali się kibice z wielu krajów. Wtedy był już podwójnym mistrzem olimpijskim, dwukrotnym mistrzem świata, trzykrotnym zwycięzcą klasyfikacji generalnej Pucharu Świata. Symbolem heroizmu z Nagano. Kibice znali jego historię.

Wiedzieli, że w dzieciństwie cierpiał na chorobę Osgooda-Schlattera, która spowalniała jego rozwój fizyczny. Przez to kilka razy odmawiano mu miejsca w kadrze juniorów i nie przyjęto go do prestiżowej szkoły narciarskiej w Schladming. Raz marzył o karierze, raz wątpił w sukces i płakał. Cały czas pracował w szkółce rodziców i uczył inne dzieci jeździć na nartach. W wolnych chwilach układał na stoku własne trasy, ruszał i zachwycał turystów. Ale w tym czasie jego rówieśnicy ćwiczyli na wielkich lodowcach, byli w kadrze, mieli zaplecze finansowe, spokój i doskonałe warunki. On miał dziewiętnaście lat, wylądował na budowie i zarabiał kładąc cegły pod rosnące w Tyrolu apartamentowce. Wciąż jednak brał udział w mniej prestiżowych wyścigach. Przełom nastąpił w 1996 roku, gdy przed zawodami w jego Flachau przecierał trasę dla najlepszych zawodników. Poszło mu tak dobrze, że organizatorzy postanowili sprawdzić, jaki osiągnął czas. Okazało się, że gdyby go klasyfikować, zająłby dwunaste miejsce, tuż za Albertem Tombą, ówczesnym liderem Pucharu Świata.

Miał wtedy 24 lata, zawodnicy młodsi od niego - jak choćby Stephen Eberharter - byli już mistrzami świata, a on niedawno przestał kłaść cegły. Wtedy zyskał wiarę, że nie wszystko stracone. Późno debiutował w Pucharze Świata, ale dalej wszystko potoczyło się błyskawicznie: w ciągu kilku tygodni wygrał Puchar Europy. Trenerzy mieli go na oku. Rok później zadebiutował w Pucharze Świata i skończył sezon na 21. pozycji, za co przyznano mu nagrodę dla najlepszego debiutanta. Eksperci zastanawiali się, z czego wynika jego fenomen. Skoro jeździ tak dobrze, to dlaczego debiutuje tak późno? W kolejnym sezonie Maier wygrał jedenaście zawodów Pucharu Świata z rzędu, zdobył małe kryształowe kule za zwycięstwa w supergigancie i slalomie gigancie i dużą kryształową kulę dla najlepszego alpejczyka na świecie.

Maier frazesy o tym, że wszystko jest możliwe, i że nigdy nie należy się poddawać zmieniał w rzeczywistość. Dodawał wiary ludziom w sytuacjach beznadziejnych. Pozwalał uwierzyć, gdy wiara była jedynym, co zostało. Był niezwykły na stoku i zupełnie normalny w życiu. Jego żona zdradziła, że gdy wraca do domu, chce tylko usiąść przed telewizorem, zjeść obiad i śmiać się przy "Jasiu Fasoli". Przez całą karierę upadał, ale za każdym razem się podnosił. Dlatego, choć nazywali go maszyną, wydawał się niezwykle ludzki. Wciąż wracał na szczyt. Również po tragicznym motocyklowym wypadku - w 2006 roku na igrzyskach olimpijskich. W Turynie zdobył srebro w supergigancie i brąz w gigancie. Ostatni raz na najwyższym stopniu podium stanął 20 listopada 2008 roku w Lake Louise. Niecały rok później skończył karierę. Tydzień po tym, jak zapewniał, że przygotowania do igrzysk w Vancouver idą mu doskonale. Ale z Maierem tak już było. Wracał, chociaż nikt nie dawał mu szans i odszedł, gdy nikt się tego nie spodziewał. W jego muzeum do dzisiaj błyszczą dwa złote medale olimpijskie, trzy puchary mistrza świata, cztery kryształowe kule i tytanowy pręt. Zamknięte w jednej szafce symbole upadków i powrotów na szczyt.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.