Dawid Kubacki: Nie, bo na szczęście przynajmniej na siebie nie musiałem być zły. Złościłem się, przyroda pokonała człowieka i trzeba było lądować awaryjnie, ale co z tym zrobić? Był dobry skok, nie było finałowej serii. Przecież nie będę się mścił na wietrze. Nie pamiętam innego konkursu, w którym ktoś by mi włożył tak wielki worek cementu na plecy. Musiało wypaść akurat w igrzyskach. Nie będę nikomu wmawiał, że zapomniałem. Bo wszyscy wyczują fałsz. Ale potrafię sobie z tym tak poradzić, żeby złość z soboty nie wpłynęła na wyniki na dużej skoczni.
- Jeśli to jest pytanie który sukces uważam za największy, to medal drużynowy. Jest złoty, z wielkiej imprezy, znów zrobiliśmy razem coś historycznego. Pamiętam te różne przełomowe momenty: gdy pierwszy raz wygraliśmy drużynówkę latem, jeszcze z Adamem w składzie. Pierwszy medal MŚ, brązowy z Val di Fiemme. Pierwszy wygrany konkurs w Pucharze Świata. Ale złoto z Lahti było wyjątkowe. Dało nam kopa do dalszej roboty. Do roboty, nie do wygrywania. W skokach to tak nie działa, że jedna rzecz cię odmieni. Niestety. Trzeba składać to w całość przez lata i swoje przepracować. Możesz wygrać szczęśliwie zawody Pucharu Świata, ale czy to cię podbuduje tak, że od tej pory będziesz wygrywać częściej? Nie, jeśli nie masz dopracowanego skoku, to takie zwycięstwo może ci potem raczej ciążyć a nie pomagać. Ja teraz skaczę dobrze, bo dopieszczałem to wszystko latami.
- Nie, ja naprawdę podchodziłem na luzie. Czułem, że wyniki będą lepsze niż poprzedniej zimy, ale przyspieszać niczego nie należy. I udało się. Stanąłem na podium w Oberstdorfie, ostatnio w Willingen. Na wygraną muszę jeszcze popracować. Ale ja jestem cierpilwy. Wiem, że i to sobie w końcu dopracuję.