Pjongczang 2018. Stoch 4., Hula 5. Stefan Hula senior: Kamil miał pecha, Stefanowi nie udał się drugi skok

- Jestem sportowcem od iluś lat, muszę ocenić sytuację uczciwie: Kamil miał dużego pecha, a Stefanowi nie udał się drugi skok - mówi Stefan Hula senior po olimpijskim konkursie skoków na obiekcie normalnym w Pjongczangu. Po pierwszej serii prowadził Hula, drugi był Stoch. Niestety, finalnie obaj znaleźli się tuż za podium. Wygrał Andreas Wellinger, drugie miejsce zajął Johann Andre Forfang, a trzeci był Robert Johansson

Łukasz Jachimiak: Po pierwszej serii umawialiśmy się na rozmowę po konkursie. Powiedział mi Pan wtedy tak: "Czuję się niesamowicie i denerwuję się bardzo, jak będzie w drugiej serii. Ale tyle już przeżyłem trudnych skoków syna, że w decydującym momencie nie zamierzam wychodzić z pokoju albo zamykać oczu". Pański syn był pierwszy, ale skończył zawody na piątym miejscu, 0,9 pkt od podium. Skoro ja czuję rozgoryczenie, to co czuje Pan?

Stefan Marian Hula, brązowy medal MŚ 1974 w kombinacji norweskiej: Wszyscy w domu czujemy żal, ale ja jestem sportowcem od iluś lat, od urodzenia prawie. Wiem, że tak bywa. Muszę ocenić sytuację uczciwie. Było świetnie, w pierwszej serii Stefan skoczył przepięknie i ja wiem, że jego stać na wygrywanie. Niestety, drugi skok mu się nie udał. Chociaż może źle mówię, bo synowi zabrakło do medalu 0,9 pkt, a gdyby zepsuł którykolwiek skok, to byłby dużo dalej. Oceniając na chłodno trzeba powiedzieć, że to jest świetny wynik. Tylko że oczywiście trudno o taką chłodną ocenę. Jest przykro, jest rozczarowanie. Cóż, nic na to nie poradzimy.

Mówi Pan, że syn nie skoczył w finale najlepiej i rzeczywiście chyba nie można twierdzić, że miał pecha do wiatru.

- W przypadku Kamila wiatr miał znaczenie, jemu wiało pod narty słabiej niż wszystkim pozostałym skoczkom z czołówki [Stoch miał podmuchy o uśrednionej prędkości 1,35 m/s, a pozostałym zawodnikom z czołowej "szóstki" wiało ponad 2 m/s]. Tutaj przeliczniki zawiodły, on miał dużego pecha, u niego te 0,4 pkt brakujące do medalu powinny się zamienić na małą przewagę nad czwartym zawodnikiem, czyli na brązowym krążku. A wracając do Stefana, to powiem szczerze - przed konkursem nasza rodzina piąte miejsce brałaby w ciemno. Taka pozycja na igrzyskach to duży sukces. W pierwszej serii Stefan pokazał, że potrafi być najlepszy z całej plejady świetnych skoczków i chociaż w finale trochę nie wytrzymał, to w Pjongczangu jeszcze będzie o co walczyć, jeszcze można wypaść lepiej.

Myśli Pan, że nasi skoczkowie znów - jak rok temu na MŚ w Lahti - rozczarowanie po pierwszym konkursie w następnych przemienią w sukcesy?

- Daj Boże, ja w to wierzę, że nasza ekipa wróci do domu z medalami. I oczywiście, że Stefan wywalczy ten olimpijski krążek, którego mi się nie udało zdobyć. Konkurs oglądaliśmy w dużym gronie, byli przyjaciele, była rodzinka, żona Stefana, jego córki, moja córka. Wszyscy wierzymy, że będą medale, że to się tak nie skończy. Żona mi tu właśnie podpowiada, żebym podkreślił, że w przypadku Kamila zawiodły przeliczniki punktów za wiatr. Ale już o tym mówiłem. W sumie wszyscy podlegają tym przelicznikom, akurat tym razem nam się nie poszczęściło.

Ale chyba nie powie Pan, że było sprawiedliwie? Widzieliśmy jak wiatr niszczy m.in. Dawida Kubackiego. On zajął 35. miejsce, odpadł w I serii, a przecież był w formie nawet na medal.

- Na pewno Dawid by o medal walczył. Bardzo mi go szkoda. Wszyscy nasi skoczkowie to przyjaciele naszego domu, dlatego współczuję im, żałuję, że nie wyszło tak, jak się zapowiadało. Ale uważam, że dwa następne konkursy będą lepsze. A już w konkursie drużynowym nie wyobrażam sobie, żebyśmy zostali bez medalu. Bez względu na to, w jakiej pogodzie zostaną rozegrane te zawody.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.