PŚ w Titisee-Neustadt. Norwegia lata jak wielka Austria, ale Polska gotowa do skoku

Dwa tygodnie temu w Kuusamo drugich Niemców wyprzedzili aż o 67,3 pkt, a w sobotę w Titisee-Neustadt wygrali z Polską tylko o 0,8 pkt. Norwescy skoczkowie właśnie zanotowali piąte z rzędu zwycięstwo w konkursie drużynowym Pucharu Świata i są o jeden triumf od wyrównania rekordowej serii Austriaków z lat 2010/2011. Oni latają jak najlepsza ekipa XXI wieku, ale nasi mistrzowie świata wyraźnie szykują się do ataku

Różnica 0,8 pkt to mniej niż pół metra, bo taka odległość jest w skokach na obiektach dużych „wyceniana” na 0,9 pkt. Można przeliczać, że w każdym z ośmiu skoków Polakowi do Norwega zabrakło po 0,1 pkt albo po 12,5 centymetra. Ale czy tak naprawdę jest czego żałować? Owszem, byłoby lepiej, gdybyśmy zamiast oglądać 21. w historii Pucharu Świata drużynowy triumf Norwegów świętowali swoją trzecią taką wygraną. Pewnie, że cieszylibyśmy się bardziej, gdybyśmy zdobyli 400, a nie 350 punktów do klasyfikacji Pucharu Narodów, zwłaszcza że wtedy 350, a nie 400 punktów zgarnęliby Norwegowie i choć naszej trzeciej pozycji w tym zestawieniu by to nie zmieniło, to do prowadzącej ekipy Alexandra Stoeckla tracilibyśmy nie 487, a 387 punktów. Ale czy najważniejsze nie jest, że w Titisee przekonaliśmy się, że są seryjni zwycięzcy, ale jest też ekipa, która może ich zatrzymać?

Dwa tygodnie temu w Kuusamo Polska zajęła szóste miejsce, bo skakała dopiero od drugiej grupy. Po dyskwalifikacji Piotra Żyły od razu straciliśmy szanse na dobry wynik, na podium. Gdyby nie pechowa wpadka z nieregulaminowym kombinezonem, zespół Stefana Horngachera miałby dziś pewnie serię dziewięciu „drużynówek” w PŚ zakończonych na podium. Czyli bylibyśmy jedynymi, którzy w poprzednim i bieżącym sezonie nie spadli z „pudła” w takich konkursach.

Stoeckl mówi, że chce złota

Polskiej serii nie ma, jest norweska. Imponująca, bo licząc z dwoma ostatnimi „drużynówkami” poprzedniej zimy – w Vikersundzie i Planicy – skoczkowie Stoeckla wygrali już piąty raz z rzędu. Lepsi w historii PŚ, w którym konkursy drużynowe rozgrywa się od 1992 roku, byli tylko Austriacy w latach 2010/2011. W listopadzie 2010 roku w składzie Wolfgang Loitzl, Andreas Kofler, Gregor Schlierenzauer i Thomas Morgenstern wygrali na inaugurację sezonu w Kuusamo. Później z Martinem Kochem za Loitzla byli najlepsi w Willingen, w Oberstdorfie, w Lahti i w Planicy. Czyli w sumie triumfowali we wszystkich pięciu „drużynówkach” zimy 2010/2011. Swoje panowanie w PŚ przedłużyli o jeszcze jeden start – w listopadzie 2011 roku w Kuusamo na otwarcie kolejnego sezonu znów wygrali w składzie Loitzl, Kofler, Schlierenzauer, Morgenstern. Dwa tygodnie później w Harrachowie ich serię przerwali Norwegowie. Pod wodzą Stoeckla, który wówczas, w 2011 roku, zastąpił na stanowisku Mikę Kojonkoskiego.

Stoeckl, prowadzący Norwegów od sześciu lat, wcześniej szkolił austriacką młodzież, m.in. Schlierenzauera. Niedawno ze swym aktualnym pracodawcą przedłużył umowę aż do 2022 roku. O swoim głównym celu na tę zimę mówi bez wahania – olimpijskie złoto w Pjongczangu w konkursie drużynowym.

1:0 dla Horngachera

Na dziś Norwegowie wyglądają na głównych faworytów tego konkursu. A dla nas to bardzo dobrze. Tuż przed igrzyskami przekonamy się, jaki jest układ sił, oglądając „drużynówkę” w Zakopanem. Na dziś 0,8 pkt straty do Norwegów to tyle co nic. My z nimi pięknie walczyliśmy. Kiedy nas zabrakło (przed dyskwalifikację Żyły), nie było nikogo, kto byłby w stanie taką walkę podjąć. A jeśli chodzi o walkę na medale, to na razie w austriackim meczu Stoeckl – Horngacher jest 1:0 dla naszego Austriaka, bo przecież w marcu na MŚ w Lahti złoto zdobyła Polska, wyprzedzając Norwegię o 25,7 pkt. Na dwa miesiące przed Pjongczangiem sytuacją wygląda obiecująco.

Zobacz wideo
Copyright © Agora SA