Łyżwiarstwo szybkie. Trener Kmiecik: Bródka zgubił technikę

Wiesław Kmiecik, były trener męskiej kadry łyżwiarstwa szybkiego twierdzi, że to przez problemy z techniką Zbigniew Bródka wypadł ze światowej czołówki. Na rok przed igrzyskami w Pjongczangu mistrz olimpijski nie jest wymieniany w gronie kandydatów do medali. Słaby sezon mają za sobą również inni reprezentanci Polski. Dlaczego?

Obserwuj @LukaszJachimiak

Łukasz Jachimiak: W 2014 roku w Soczi polscy panczeniści zdobyli trzy medale olimpijskie. Sezon przed igrzyskami w Pjongczangu był dla nich nieudany. Dlaczego?

Wiesław Kmiecik: Za bardzo mi się nie chce o tym mówić. O czym będziemy gadać?

Zamiast szukać winnych wolałbym wiedzieć czy są szanse, że następna zima mimo wszystko może być niezła.

- Teraz trenuję młodzież i mogę mówić o swojej pracy. My sezon mieliśmy dobry, udany. Postęp u tej młodzieży jest duży. Pewnie, że chciałoby się, żeby był jeszcze większy, ale ewidentnie są następcy naszych medalistów. Na pewno nie już, ale na przyszłość jest parę interesujących osób.

Zanim o te osoby zapytam, proszę o szczerą odpowiedź - ma pan żal, że po latach sukcesów oddelegowano pana do pracy z juniorami?

- (kilka sekund ciszy) Nie, właściwie teraz już nie. Poza tym pracuję jeszcze z Rolandem Cieślakiem, który na tegorocznych mistrzostwach świata zajął najwyższe miejsce, bo w biegu masowym był szósty. To jest nieprzewidywalna konkurencja, on dobrze pojechał, zaryzykował i zajął bardzo dobre miejsce, mimo że miał długą przerwę w treningu i choć od czerwca bardzo pilnie, dokładnie trenował, to jeszcze nie pokazał wszystkiego, na co go stać.

Jak to się stało, że poza młodzieżą szkoli pan jeszcze Cieślaka? Uparł się na pana?

- Tak było. Wrócił po półtorarocznej przerwie i przyszedł do mnie, do trenera klubowego. Właśnie na takich, klubowych zasadach, zaczęliśmy pracę. Nie miał finansowania, dopiero wskoczył w nie wtedy, kiedy się dostał do reprezentacji, czyli pod koniec października. Prawie zawsze byłem jego trenerem, z krótką przerwą prowadzę go już ponad 10 lat.

Powiedział pan, że właściwie teraz już nie ma żalu o odsunięcie od pierwszej kadry. Po roku. Nie mylę się, myśląc, że długo bolało?

- No może tak. Ale z drugiej strony jak się dowiedziałem, że mam z młodzieżą pracować, to gładko przeszło, bo przyjemność pracy z tymi młodymi ludźmi jest bardzo duża. To jest wdzięczna robota. Ze starszymi jest trudniej. Tam praca jest o wiele bardziej wymagająca.

Co się zepsuło, że musiał pan odejść? Sukcesy mieliście duże i to wbrew warunkom, bo przecież infrastruktury w Polsce nie było i nadal nie ma. Po Soczi wydawało się, że sielanka będzie trwać, a teraz trudno znaleźć po niej ślad.

- Nie wiem, trudno mi oceniać. Na pewno jest słabiej, ale też nie mówmy, że mistrzostwa świata były takie złe. Fajerwerków nie było, ale było sporo miejsc w czołowej "10". Myślę, że warto zachować spokój.

Zachowuje go pan, patrząc na Zbigniewa Bródkę? Razem świętowaliście olimpijskie złoto i Puchar Świata, teraz Bródka zajął 21. miejsce na 24. startujących na jego koronnym dystansie 1500 m, a w Pucharze Świata już jeździ praktycznie tylko w grupie B.

- Akurat Zbyszek faktycznie wypadł najsłabiej. To że tak jeździ na pewno jest problemem.

Wierzy pan, że jeszcze wróci?

- Myślę, że może, ale na pewno musi pracować nad techniką. Czy mu się uda? Nie wiem.

Ewa Białkowska, która odpowiada za szkolenie w Polskim Związku Łyżwiarstwa Szybkiego, w rozmowie ze Sport.pl przed mistrzostwami świata przypominała, że Bródka jako jedyny z zawodników takiego poziomu treningi musi godzić z pracą zawodową. Ale przecież strażakiem był i wtedy, kiedy wygrywał igrzyska w Soczi.

- Na pewno to nie jest ułatwienie, że ma służbę. Ale myśmy razem pracowali przez sześć lat i przez cały ten czas on był strażakiem. Wtedy się dało dojść do sukcesów, więc czemu teraz miałoby się nie dać?

Rok temu pokłóciliście się z Bródką i z innymi zawodnikami?

- Nie, nie pokłóciliśmy się, mamy dobre relacje teraz. Myślę, że było tak jak w życiu - to już trwało sześć lat, czyli długo.

Zawodnicy byli panem zmęczeni?

- Chcieli trochę zmienić, spróbować czegoś nowego. Nasze rozstanie nie przebiegło drastycznie. Myślę, że ten układ mógł zostać. Nie został, bo może czasem tak jak w życiu trzeba się przekonać czy warto zmienić. I albo się upewnić, że zmiana była słuszna, albo się zastanawiać czy była słuszna.

Jest pan surowym trenerem, bardzo mocno dokręcał pan śrubę Bródce i jego kolegom?

- Ha, ha, ha. Wie pan, na pewno jestem trenerem wymagającym. Co do tego nie ma dyskusji. Ale czy to były aż takie obciążenia? Mnie się wydaje, że można próbować pracować jeszcze mocniej. Zresztą, trening nie polega tylko na objętości. Gdyby polegał, to byłoby proste - trenowałoby się więcej, więcej i jeszcze więcej. Ale nie o to chodzi. Jest pewne optimum, jest objętość, jest intensywność. To dwa podstawowe wskaźniki, trzeba nimi odpowiednio kierować. Zobaczymy, jak z zawodnikami będzie. Jeszcze próbują, okaże się.

Przed igrzyskami w Rio prowadzący Radosława Kawęckiego Paweł Słomiński powiedział mi, że musi się zgodzić na tyle pracy, ile jego pływak jest w stanie wykonać, choć czuje, że powinien wymóc na nim wypływanie jeszcze większej liczby kilometrów. Pan ustępował zawodnikom? Oni przychodzili i mówili, że chcą, żeby pan im poluzował?

- Trochę tak było. Ale pływacy to mają naprawdę bardzo ciężki trening. Nasz jest ciężki, ale łatwiejszy psychicznie. Obciąża, ale jest bardziej urozmaicony. Jeździmy w koło, ale tory się zmieniają, wyglądają inaczej. A basen? Pod wodą wszędzie jest tak samo, monotonia trudna do wytrzymania. Poza tym wiem, że pływacy robią niesamowitą objętość, my takiej nie robimy. Tylko momentami możemy się do nich porównać, kiedy wchodzi jazda na rowerze i są długie etapy. Dlatego u nas trudniej ustępować zawodnikom. A jeszcze wiem, że rywale trenują więcej niż my. Wiem to, po prostu. Zwłaszcza ci, którzy jeżdżą długie biegi.

Holendrów to dotyczy pewnie w komplecie?

- No jasne! Svena Kramera to nawet trudno dawać jako przykład, bo to jest geniusz, fenomen, człowiek niepowtarzalny. Ale weźmy takiego Jorrita Bergsmę, który na długich dystansach jest tylko za Kramerem. Przecież on jest maratończykiem, ściga się na minimum sto okrążeń, czyli 40 kilometrów. A czasami to jest wydłużone do 150 rund na torze. I czasami on startuje w takich zawodach przez siedem dni z rzędu. To jest bardzo dużo. Dla niego dystans 5 czy 10 km to pikuś. Wiadomo, że walcząc o medale musi mieć większe prędkości, potrzebna jest dynamika, ale świetnie sobie daje radę, godzi to. Nie on jeden, ci co jeżdżą długie biegi, wychodzą z tych maratonów.

Nasi zawodnicy najlepiej czują się na dystansie 1500 metrów. Jak oni pracują?

- Dla nich rzeczywiście to najważniejszy dystans. Janek Szymański potrafił jechać 5 km, ale psychicznie zaczął powoli od tego odchodzić. Żaden z naszych psychofizycznie nie pasuje do 5 i 10 km. Oni dają radę jeszcze w drużynie, czyli na dystansie zbliżonym do 3 km. To wysiłek liczony do czterech minut, a "piątka" przekracza już sześć minut.

W Soczi wypracowaliście złoto Bródki i brąz drużyny. Jak? Zawodnicy znosili wszystko, co pan zarządził? Co to konkretnie było?

- W okresie przygotowawczym każdy zawodnik przejeżdżał trochę ponad 30 km dziennie. To była objętość. Im bliżej było okresu startowego, tym mniejsza była ta objętość, wydłużały się też przerwy. Ale rosła prędkość przejazdów. Bardzo ważna była jakość, dokładność, precyzja. Bez tego nie da się osiągać i utrzymywać najwyższych prędkości. Technika jest bardzo istotna. Wtedy ze Zbyszkiem osiągnęliśmy optymalny poziom techniczny. To było widać. Wystarczy obejrzeć jego złoty bieg z Soczi, żeby zauważyć, jaką miał ekonomię, jak potrafił utrzymać prędkość. Wiadomo, że ona jest spadkowa, ale rzecz w tym, żeby spadek nie był gwałtowny, zwłaszcza na ostatnim okrążeniu. Teraz Bródka ma z tym problem.

Jak się pracuje nad techniką? Jak Justyna Kowalczyk, gdy współpracując z nią polecił pan, by kroku łyżwowego uczyła się jeżdżąc po specjalnej desce?

- Jest dużo ćwiczeń imitacyjnych, które trzeba robić ze zrozumieniem i bardzo dokładnie. Jest cała gama takich ćwiczeń. Nie uważam, że powinno się wykonywać wszystkie. Jestem zwolennikiem wybrania kilku, ale wykonywania ich bardzo dokładnie, żeby był transfer. Jazdę na desce też się traktuje jak ćwiczenie imitacyjne. Sens jest taki, żeby wszystko przenieść na jazdę na wrotkach tak, by ona przypominała jazdę na łyżwach. A na nich, na lodzie pracujemy dopiero od drugiej połowy września.

Na wrotkach, nie na rolkach?

- Mówimy na wrotkach, bo jest związek sportów wrotkarskich. Ale nie chodzi o dawne wrotki, które miały koła po obu stronach stopy. Na takich nikomu nie polecałbym ćwiczyć techniki (śmiech).

Zobacz wideo

Jak jest u was ze sprzętem? Kiedyś skarżyliście się, że dostajecie znacznie gorsze łyżwy niż np. Holendrzy. Może trzeba wam kogoś takiego jak Stefan Horngacher, który pootwierał polskim skoczkom drzwi do najlepszych materiałów i poubierał ich w najlepsze kombinezony?

- Do końca nie wiadomo, jak jest. Ale chodzą opinie, że inni mają dostęp do lepszej płozy. Z zewnątrz wszystko wygląda tak samo, ale na pewno płozy się różnią, są zrobione z różnych materiałów. Tu się liczy odpowiednia sprężystość i to, żeby się płozy dobrze zachowywały przy ostrzeniu. Chodzi o idealną gładź, jej się szuka. Ale już buty robi się na miarę, tu nie ma problemu, każdy może sobie dobrać. Są drogie, ale robi się odlew i po sprawie. W płozie na pewno jest temat. Ale też nie aż na tyle istotny, żeby robić z tego wielki problem.

Załóżmy, że do producenta jedzie mistrz olimpijski Bródka. Dostanie taki sprzęt, jak jego rywal z Holandii?

- Do końca się tego nie dowiemy, ale chyba tak jest, że niektórzy mają lepszy od nas kontakt z fabryką i dostęp do lepszych materiałów.

Obserwujemy najlepszych na treningach, staramy się czegoś uczyć?

- Jasne, przez cały czas. Są zgrupowania w towarzystwie aż zbyt licznym, czasami ciężko się zmieścić na torze, treningi są dzielone na godziny, na państwa. Ale trener może przyjść na tor i siedzieć cały dzień, oglądać innych. Dużo się wtedy widzi. To jest normalne szpiegostwo (śmiech). Na pewno drużyny coś robią w ukryciu, ale trenerem kadry byłem już w 1988 roku i pamiętam, jak wtedy było. Otwarcie nastąpiło po okresie izolacji. Kiedyś wąska grupka jechała do Inzell, ale niewiele tam widzieli. A od 1988 roku świat się otworzył. Mieliśmy już wtedy po trzy-cztery zgrupowania dwutygodniowe w Heerenveen, gdzie zaczęła funkcjonować hala. Mniej więcej w tym samym czasie powstały hale w Berlinie i Calgary i na dobre zaczęło się przenikanie informacji. Przynajmniej dla nas. Bo wcześniej nawet od Rosjan byliśmy izolowani. Oni się kontaktowali raczej z NRD, które miało wyższy poziom, rozgrywali sobie mecze międzypaństwowe.

Powiedział pan, że po roku bez pana zawodnicy powinni już albo się upewnić, że zmiana była słuszna, albo zastanawiać się czy była słuszna, a PZŁS na swojej stronie internetowej szuka trenera dla kadry młodzieżowej. Należy łączyć jedno z drugim?

- Nic nie wiem o tym, żeby miały być jakieś wielkie zmiany.

Czyli nie chcą pana przywrócić do pracy z pierwszą kadrą?

- Nie, dla młodzieży szukają drugiego trenera, a nie trenera za mnie. Grupa jest szeroka, jeśli znajdzie się ktoś odpowiedni do pomocy, to będzie zatrudniony. Ja zostaję z młodzieżą. A kadrom głównym życzę chociaż jednego medalu na igrzyskach. On musi być, żeby nie zrobiło się cicho o dyscyplinie. Trzeba ją promować właśnie teraz, kiedy powstaje okazały obiekt w Tomaszowie Mazowieckim. Na koniec września hala ma być gotowa, otwarcie zaplanowano na październik. Obiekt powstaje w imponującym tempie, nie znam przykładu na świecie, żeby budowano w takim tempie. Wierzę, że pójdziemy za ciosem. Sezon mieliśmy nieudany, ale jak ktoś był w ósemce na MŚ, to ma prawo wierzyć w medal na imprezie za rok. A przecież Roland Cieślak był szósty, Luiza Złotkowska była siódma [w biegu masowym], Janek Szymański był ósmy [na 1500 m], Konrad Niedźwiedzki był 10. [1500 m], jest jeszcze niespełniony sprinter Artur Waś [14. na 500 m], który może zdobyć medal, są drużyny. Tu czołówka się poszerza, ale poziom się nie podnosi. Gdybyśmy osiągnęli czas 3,41 z groszem jak w Soczi, to znów byśmy mieli medal. Trudno powiedzieć, czy chłopaki jeszcze będą w takiej dyspozycji jak wtedy. Może i tak. Konrad miał wypadek, ten sezon był dla niego trudny, Janek jak się zmobilizuje, to ciągle ma potencjał, a Zbyszek od Soczi fizycznie chyba za wiele nie stracił. Tylko ta technika jest u niego do poprawy.

On tych technicznych ćwiczeń nie lubi? Musiał pan go szczególnie pilnować?

- Wszystkich trzeba pilnować. Są takie wyjątki, że wszystko robią idealnie, bo inaczej nie potrafią. Ale zawodnika trener zawsze musi pilnować. Po to jest. Stoi z boku i musi to czuć, widzieć te niuanse, które są istotne przy prędkości powyżej 40 km/h. Przy niej mięsień ludzki już nie nadąża za ruchem przemieszczania. Jest zawsze spóźniony. Chodzi o to, że łyżwa jedzie obok łyżwy i to trzeba wykorzystać. Im bardziej prędkość rośnie, tym większa musi być dokładność ruchów, bo inaczej odbicie jest spóźnione i są straty.

Pan w Pjongczangu pokaże się z kimś z młodych?

- Być może się uda.

Myśli pan o 17-letniej Karolinie Bosiek?

- Tak, ona ma największe szanse. Wygrała jedne zawody juniorskiego Pucharu Świata, jeszcze raz była na podium, w sumie w "generalce" po trzech startach była druga. Trochę słabiej wypadła na mistrzostwach świata, ale była chora, miała poważny problem z zębem. Może i dobrze, że nie była wtedy w najwyższej dyspozycji, bo za dużo byłoby szczęścia naraz. Postęp zrobiła istotny, kilka razy wygrywała z naszymi seniorkami. Jeśli się zakwalifikuje do reprezentacji - a w rywalizacji kobiet mamy dobrą sytuację, bo mamy dużo miejsc, na 3 km cztery albo nawet pięć - i pojedzie w Pucharze Świata, to zobaczymy, może wywalczy kwalifikację. Choć nie jest łatwo, na igrzyskach pojedzie 28 najlepszych zawodniczek. Jednak zakładam, że jeszcze zrobi postęp. Ma szansę. Ale musi jeszcze kilka sekund urwać z "trójki" i sekundę, a nawet dwie z 1500 m, bo ten dystans też jeździ.

To jest do zrobienia już w następnym sezonie?

- Wierzę, że tak, jest bardzo pracowita.

O ile poprawiła "życiówki" tej zimy?

- Na 3000 m o osiem sekund, a na 1500 m o 3,5 sekundy.

Robi wrażenie. Ale wiadomo, że teraz już będzie trudniej urywać sekundy.

- Jasne, ale jeszcze sporo jest do urwania.

Ma pan jeszcze jakieś talenty?

- Oczywiście. Sprinterka Kaja Ziomek, Andżelika Wójcik. Być może Kaja nawet zdoła się zakwalifikować do olimpijskiej kadry.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.