Jak zostałem bobsleistą. Zimowa Formuła 1 w poszukiwaniu polskich talentów

Przyjemność z jazdy lodową rynną z prędkością 150 km/godz. jest niesamowita. Jeśli będziecie mieli kiedyś okazję - a Polski Związek Bobslei i Skeletonu (PZBiS) wyszukuje obecnie talentów w taki sposób, że młodzi atleci mają na to szansę - spróbować swoich sił w dyscyplinie, którą można nazwać zimową wersją F1, nie wahajcie się!

W ścisłej czołówce najbardziej "luksusowych", najbardziej wymagających finansowo sportów (chyba że weźmiemy jeszcze pod uwagę tak egzotyczne dyscypliny jak wyścigi wielbłądów) są bobsleje. Po pierwsze, inwestycja w boba, czyli maszynę, którą zjeżdża się w dół lodowej rynny, to wydatek rzędu 40-55 tys. euro (wersja dwuosobowa, maszyny czteroosobowe są jeszcze droższe). Na pierwszy rzut oka może się to wydawać podejrzanie duża kwota za obłe, połyskujące, przepiękne sanki, ale to naprawdę kosmiczna technologia. Jeden zestaw płóz to kolejne 7-14 tys. euro, które trzeba wysupłać z kieszeni. Nic dziwnego, że niektórzy nazywają bobsleje zimową Formułą 1. Przyczyniają się do tego niesamowite prędkości uzyskiwane przez boby (nieoficjalny i nieudokumentowany, więc nieuznawany przez największe federacje rekord świata to 201 km/godz.) przy przeciążeniach jeszcze większych niż w F1! Tak dzieje się na najostrzejszych zakrętach, na które wpada się z największymi prędkościami.

Polacy, chcąc uprawiać tę dyscyplinę sportu, natrafiają na jeszcze większe przeciwności niż bobslejowi potentaci, ponieważ próżno szukać u nas odpowiedniej infrastruktury. Można marzyć o wybudowaniu toru dla bobsleistów, skeletonistów i saneczkarzy, ale szacowane koszta inwestycji sprawiają, że realizacja przedsięwzięcia brzmi w tej chwili równie prawdopodobnie, jak swego czasu wielki park rozrywki Michaela Jacksona czy tor Formuły 1. Jednym z najrozsądniejszych obecnie rozwiązań wydaje się podróż do oddalonej o ponad pół tysiąca kilometrów Siguldy, gdzie znajduje się słynna łotewska lodowa rynna i gdzie młodzi Polacy mogą potrenować, korzystając z małych torów ćwiczebnych.

Jako fan tych przepięknych maszyn (i dużych przeciążeń) postanowiłem skorzystać z okazji i na jeden dzień stać się bobsleistą. Wybrałem się do Siguldy razem z delegacją PZBiS, by uczestniczyć w mistrzostwach kraju jednej z największych obecnie potęg w tym sporcie (cóż, wygląda to jak wielki festyn, fani skoków i innych dyscyplin na pewno dobrze by się na takich zawodach odnaleźli), a przy okazji podejrzeć trening młodych polskich sportowców i samemu zasiąść w bobie pędzącym w szczytowym momencie z - jak wykazał pomiar - prędkością 141 km/godz.

Gotów byłem zastosować dietę bobsleisty, przeprowadzić trening bobsleisty, przywdziać uniform bobsleisty i zrobić wszystko to, co powinienem, aby móc nazwać się dumnie bobsleistą. Okazało się jednak, że "nie trzeba do tego wiele".

You Can Sleigh!

Prosto z auta wrzucono mnie na trwające właśnie zajęcia młodych kandydatów do kadry. Okazało się, że zapominając na chwilę o sporych kwotach, naprawdę niewiele potrzeba, by uprawiać bobsleje. Oczywiście, "niewiele" w granicach rozsądku. Najważniejsze - obok jak najlepszej maszyny - są start i umiejętności pilota. To dlatego do zespołów bobslejowych można próbować doklejać lekkoatletów, jak to miało miejsce np. z amerykańską kadrą na igrzyskach w Soczi, w której znalazła się płotkarka LoLo Jones. Potrzeba po prostu wysportowanych młodych ludzi o odpowiednio wypracowanych mięśniach nóg.

I taki jest pomysł mającego zaledwie kilkanaście miesięcy PZBiS na budowę nowej polskiej kadry. Niedawno przeprowadzono castingi, z których wyłoniono właśnie tych młodych ludzi, których spotkałem w Siguldzie.

- Testy najpierw odbyły się w Krakowie, a teraz są te w Siguldzie. Jako byli sprinterzy trafiliśmy na nie z polecenia. W tym środowisku wszyscy się znają - opowiada Olga Skorupka, absolwentka fizjoterapii na AWF w Poznaniu. - Ale wiem, że były też całkowicie otwarte testy w Krakowie i Trójmieście - dodaje jedyna dziewczyna, która odważyła się zjechać także głową w dół, czyli spróbować swoich sił w tej części treningu, w której bobsleje zamieniono na skeleton.

Trudno powiedzieć, czy któryś z oglądanych przeze mnie zawodników zostanie w kadrze na dłużej (ich umiejętności oceniał najwybitniejszy znawca sportu bobslejowego w Polsce, były zawodnik, obecnie trener kadry Andrzej Żyła, który później przez pół wieczoru raczył wszystkich interesującymi opowieściami na temat przeszłości i teraźniejszości tej dyscypliny). Wyjątkowym talentem, na którego z błyskiem w oku, ledwie skrywając zazdrość, spoglądali nawet Łotysze, okazał się Kamil Karnas. Nawet ja musiałem przyznać, że prezentował się imponująco. Trudno jest jednak prorokować, na ile skuteczna okaże się taka metoda wyłaniania zawodników. Trudno będzie też o wyniki bez porządnego sprzętu (chociaż skarbnik związku zapewnia, że wkrótce zakupione zostaną konkurencyjne sanki z prawdziwego zdarzenia - to też powód, dla którego PZBiS ciągle aktywnie poszukuje sponsorów), ale pewne jest, że to nie koniec podobnych testów dla młodych sportowców, którzy chcieliby spróbować swoich sił w bobslejach. Jeśli lubisz ostrą jazdę i sądzisz, że nadawałbyś się do tej cudownej dyscypliny, to może powinieneś spróbować dowiedzieć się, kiedy jeszcze nadarzy się okazja do zaprezentowania swoich umiejętności i powalczenia o miejsce w drużynie.

Demokratyczna F1

Po spędzeniu kilkudziesięciu minut na treningu młodych Polaków sam udałem się w górę toru, by zająć miejsce w czteroosobowym taxibobie - maszynie, w której na przedzie siada jeden z profesjonalnych pilotów, dorabiający sobie jazdą bobslejami z turystami. Specjalnie w tym celu zabrałem z redakcji małą kamerkę GoPro. Jak zapewne widzieliście na umieszczonym na samej górze strony nagraniu, przeciążenie bywało tak silne, że moja (amatorska) instalacja tego nie wytrzymała i po szczególnie trudnej serii wiraży przez moment kamerka pokazywała raczej wnętrze mojego kasku. Z narażeniem życia (no dobrze, z umiarkowanym narażeniem zdrowia) puściłem na moment uchwyty, by ją poprawić, i nie do końca mi się to udało. Przeżycie było jednak przednie, chętnie bym je powtórzył i tym bardziej rozumiem, dlaczego olimpijski medalista (aż tak utytułowany zawodnik był pilotem mojego boba) bawi się w ten sposób rekreacyjnie. Każdy taki zjazd to na pewno niesamowita frajda (choć po kilku godzinach - jak po kilku godzinach zabawy w wesołym miasteczku - ciało i głowa zaczynają pewnie wysyłać mocne sygnały na temat zbyt dużych przeciążeń i potrzeby zwolnienia tempa).

Ja musiałem siedzieć za plecami pilota, ale gdybyście chcieli obejrzeć oficjalne nagranie z toru, na którym wszystko widać trochę lepiej, załączam takowe poniżej. Dla mnie nadziei na występ w kadrze (jak dowiedziałem się nieoficjalnie) raczej już nie ma, ale gdybyście wy mieli szansę - nie wahajcie się ani chwili. Wkrótce pewnie odbędą się kolejne "castingi".

 
Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.