Bieg Wazów. Jaśkowiak: Kowalczyk szybko znajdzie się w czołówce maratonów

- Nie mam wątpliwości, że Justyna szybko znajdzie się w czołówce maratonów, jeśli tylko zacznie regularnie w nich startować. Ale teraz ma jeszcze formę tak przygotowaną, żeby się liczyć w sprintach, w biegach krótkich - mówi przed 91. Biegiem Wazów prezydent Poznania Jacek Jaśkowiak, w przeszłości były szef PŚ w Szklarskiej Porębie i biegacz, który ukończył wszystkie najważniejsze maratony narciarskie świata. Relacja z imprezy w Sport.pl w niedzielę od godz. 8.

Łukasz Jachimiak: Kilka razy ukończył pan Bieg Wazów, więc tegoroczną edycję z Justyną Kowalczyk na starcie pewnie będzie pan śledził wyjątkowo uważnie?

Jacek Jaśkowiak: Życzę Justynie, żeby wygrała ten bieg, ale on ma naprawdę zupełnie inną specyfikę od tych, które znamy z Pucharu Świata i imprez mistrzowskich. Bardzo ważna jest pogoda. Jeśli spadnie świeży śnieg, to wylodzone, świetnie przygotowane tory praktycznie przestaną istnieć. Bez nich robi się bardzo trudno, to przez różnice w pogodzie tę samą, właściwie płaską, trasę tzw. podwójnym odepchnięciem jednego roku można pokonać w cztery, a za rok w pięć godzin. Justyna ma bardzo mocne podwójne odepchnięcie, ale to jest jednak wielki dystans. Marcialongę biegacze z pierwszej piątki Pucharu Świata przegrywali z zawodnikami, którzy byli wręcz amatorami, bo dla tych pierwszych 70 km okazywało się dystansem zbyt długim. W zwykłych biegach też mistrzowie pięciu kilometrów mogliby mieć kłopoty, gdyby pierwszy raz w życiu wystartowali w maratonie. A w narciarstwie jest jeszcze trudniej. Na 90 kilometrach, które trzeba pokonać "klasykiem", siła górnej części ciała będzie znaczyła więcej od techniki, od umiejętności radzenia sobie na bardzo trudnych trasach. Maratony narciarskie są łatwe technicznie, ale bardzo wymagające w kontekście siły i wytrzymałości, do czego z miejsca trudno się przystosować. Nie mam wątpliwości, że Justyna szybko znajdzie się w czołówce maratonów, jeśli tylko zacznie regularnie w nich startować. Ale teraz ma jeszcze formę tak przygotowaną, żeby się liczyć w sprintach, w biegach krótkich. Gdyby zamiast Biegu Wazów startowała w Sapporo, czyli maratonie relatywnie trudnym i na dystansie 50 km, to byłoby jej łatwiej.

Mówi pan, że trasa Biegu Wazów jest płaska, ale chyba nie zaraz po starcie?

- Trasa jest łatwa do tego stopnia, że mój przyjaciel Pierre Mignerey, który jest szefem komisji biegów narciarskich FIS, twierdzi, że Bieg Wazów to nie jest prawdziwy bieg narciarski, tylko bieg podwójnego odepchnięcia. Ma rację, choć rzeczywiście chwilę po starcie trzeba pójść bardzo ostro. Polana szybko się zwęża, trzykilometrowy podbieg pod Bergę jest wymagający i jest wielkim problemem również dlatego, że robi się na nim korek. Tam trzeba iść jak najszybciej, żeby nie utknąć. Ten, kto startuje z pozycji numer 5-6 tysięcy, nie da rady, traci tam ze 40 minut. Po prostu stoi i czeka. Ale nawet nie próbujmy porównać tego podbiegu choćby do takiego, z jakim trzeba się zmierzyć w norweskim biegu Birkebeinerrennet. Tam jest 9 km wspinaczki, lekkie wypłaszczenie i kolejny podbieg.

Ale to Bieg Wazów jest reklamowany jako najtrudniejszy, najdłuższy, najstarszy, największy. Dlaczego?

- Wbrew temu, co twierdzą organizatorzy, nie jest ani najstarszy, ani najdłuższy, ani najtrudniejszy. Przebiegłem wszystkie biegi z serii Wordloppet, w sumie mam na koncie około 50 maratonów, a w samym Biegu Wazów startowałem cztery razy, więc wiem, co mówię. Niewątpliwie trudniejszy dla wszystkich, chyba najtrudniejszy na świecie, jest La Transjurassiene we Francji. Tam się biegnie 68 km "łyżwą". Teoretycznie profil nie wygląda na trudny, ale bieg jest wyczerpujący, też ze względu na wiatr. Trudniejszy jest też Birkebeinerrennet. A dłuższe biegi, nawet na 120 km, organizowane są w Norwegii i Finlandii.

Vasaloppet jest przereklamowany?

- Na pewno nie jest. Niewątpliwie ma w sobie magię, której innym biegom brakuje. Ona polega na tym, że impreza jest wspaniale rozpropagowana, że start jest na ogromnej polanie, dzięki czemu w jednym momencie może ruszyć ponad 15 tysięcy zawodników. Widok tylu osób ruszających razem jest niesamowity. No i ta muzyka przy stacjach, gdzie serwuje się zupę jagodową, po prostu chwyta za serce. Dżingel z Vasaloppet przez długie lata miałem ustawiony jako dzwonek w swoim telefonie. Największe wzruszenie na mecie też właśnie tam, w Morze. Birkebeinerrennet ma chyba teraz nawet więcej zawodników, ale start ma tzw. falam. Puszczanie zawodników co kilka minut grupami jest bardziej płynne, dzięki temu nie ma tylu upadków i korków, ale taki start nie jest widowiskowy. A tu telewizja pięknie to wszystko pokazuje. Mam relacje z tych biegów, w których startowałem i lubię do nich wracać.

Wróci pan kiedyś na trasę, czy jako prezydent Poznania już definitywnie przestał pan być maratończykiem?

- Kiedyś jeszcze na pewno się zapiszę i przygotuję. Bardzo miło wspominam okres tych wszystkich startów, przyjaciół, których na maratonach poznałem. Był taki czas, że przez kilka miesięcy z kolegami z Francji, Japonii i paru innych krajów jeździłem po świecie, razem nocowaliśmy, startowaliśmy, poznawaliśmy różne kultury. I przełamywaliśmy swoje słabości. Niektórzy potrafili w trzy dni przemieszczać się z miejsca na miejsce, by startować w różnych maratonach i w tak krótkim czasie zaliczyć w sumie nawet 190 km biegu. Justynę, jeśli na jakiś czas zdecyduje się na takie życie, czeka świetna przygoda. Fajnie, że chce smakować tego, czego nie zna. Wielu zawodników po sukcesach w Pucharze Świata próbuje maratonów, bo choć pieniądze są tu mniejsze, to przeżycia naprawdę wspaniałe.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.