Po co tylu słabych zawodników wysyłamy do Soczi? "Żeby mogło jechać więcej osób towarzyszących"

- Tak, zabieramy słabszych zawodników, żeby mogło z nami jechać więcej tzw. osób towarzyszących - przyznaje Apoloniusz Tajner, szef polskiej misji olimpijskiej na igrzyska w Soczi. W rozpoczynającej się 7 lutego imprezie nasz kraj będzie reprezentowało 60 sportowców (jeden rezerwowy, mieszkający poza wioską), którymi opiekować się będzie aż 56 ludzi.

Dwa lata temu na igrzyska w Londynie Polski Komitet Olimpijski wysłał 218 zawodników oraz 183 osoby towarzyszące. Sportowcom pomagali trenerzy, lekarze, masażyści, fizjoterapeuci i - przynajmniej w teorii - działacze. Problem w tym, że przez zbyt dużą liczbę w olimpijskiej delegacji prezesów, wiceprezesów, sekretarzy i dyrektorów sportowych poszczególnych związków (w sumie zajęli 47 miejsc) niektórym zawodnikom brakowało wsparcia najważniejszych dla nich osób, czyli szkoleniowców, z którymi pracowali na co dzień w klubach.

Bez wycieczkowiczów?

W Soczi na jednego sportowca będzie przypadał prawie jeden towarzyszący mu człowiek. - Techniczni, a więc np. serwismeni, w zimowych dyscyplinach są podstawowymi postaciami w zespołach. Tutaj trener jest na ogół jeden, kieruje treningiem, jest menedżerem sportowym, a największe znaczenie mają ci, którzy przygotowują sprzęt, bo w czasach wielkiej konkurencji nawet najlepszy zawodnik na źle posmarowanych nartach nic nie zdziała - tłumaczy Tajner.

On i inni uczestniczący w procesie tworzenia szerokiej, olimpijskiej kadry Polski na Soczi przekonują, że na tych igrzyskach każda z tzw. osób towarzyszących będzie naprawdę arcyważną postacią dla sportowców, a nie wycieczkowiczem, który przyjechał obejrzeć wielkie zawody.

Tylko czy proporcje między zawodnikami i ich sztabowcami nie są mimo wszystko zbyt mocno zbliżone? - Algorytm Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego mówi, że na jednego sportowca w olimpijskiej kadrze może przypadać jeden człowiek mający służyć mu pomocą. Jeżeli Justyna Kowalczyk potrzebuje pomocy ośmiu osób, to jasne staje się, że w naszej kadrze tych osób towarzyszących musi być naprawdę dużo - wyjaśnia Tajner.

Rekordowo liczna kadra

Problem ze zmieszczeniem w olimpijskim zespole wszystkich, których obecność w nim uznano za ważną, był tak duży, że PKOl zdecydował się wysłać do Soczi największą grupę w historii polskich startów w zimowych igrzyskach.

To z tego względu, a nie za sprawą rosnącej siły polskiego sportu w Rosji, będzie nas reprezentować więcej zawodników niż w rekordowym dotąd pod tym względem Innsbrucku. W 1976 roku mieliśmy na zimowych igrzyskach kadrę złożoną z 56 sportowców, wśród których była m.in. drużyna hokeistów.

W Soczi polskich hokeistów nie zobaczymy, ale gdyby nagle trzeba było zrobić dla nich miejsce w olimpijskiej kadrze i jednocześnie nie powiększać jej liczebnie, to taką operację można by przeprowadzić bez większego problemu. W niemal każdej dyscyplinie mamy zawodników, którzy - delikatnie mówiąc - nie mają szans na porwanie kibiców swoimi występami.

Ze środków ministerialnych finansowane były np. olimpijskie przygotowania pięciu biathlonistek i dwóch biathlonistów. Tymczasem Polski Związek Biathlonu postanowił wystawić na igrzyska trzech dodatkowych zawodników, z których żaden nie zdobył w karierze choć jednego punktu Pucharu Świata.

W nagrodę - do Soczi!

Prezesa federacji i zarazem wiceprezesa PKOl pytamy, czy Grzegorz Guzik, Rafał Lepel i Łukasz Słonina zostali olimpijczykami po to, by swą obecnością w kadrze powiększyli liczbę miejsc w niej dla osób towarzyszących. - Nie do końca tak jest. Z biathlonistami jedzie siedem osób towarzyszących, więc gdyby pojechali tylko ci zawodnicy, których przygotowania były finansowane ze środków ministerialnych, to i tak spełnilibyśmy warunek mówiący, że na jednego sportowca może przypadać tylko jedna osoba towarzysząca - odpowiada Zbigniew Waśkiewicz. - Na pewno jakiś inny związek sportowy na tym skorzystał, ale to był jeden z ostatnich argumentów - dodaje prezes i tłumaczy, że wyjazd do Soczi dla wymienionych zawodników jest przede wszystkim formą nagrody za to, że walcząc o igrzyska, pracowali fizycznie, by zarobić na swoje przygotowania, oraz wyzwaniem, bo od tych, których nagrodził, oczekuje teraz, że "zaprezentują się tak, żeby sami nie wstydzili się swoich startów i żebyśmy mogli powiedzieć, że pojechali po naukę, a nie na wycieczkę".

O nagrodzie i inwestycji w zdolną młodzież mówi też Tajner, który jednak przyznaje, że dołączeni w ostatniej chwili do kadry biegaczy Jan Antolec i Paweł Klisz olimpijczykami zostali po to, żeby "przysłużyć się innym". - Dobrze, że na ich wyjazd, podobnie zresztą jak na wyjazd całej ekipy, nie są wykorzystywane pieniądze podatników, tylko środki Polskiego Komitetu Olimpijskiego pozyskane od sponsorów - mówi szef Polskiego Związku Narciarskiego.

Nie inwestujesz, nie zarabiasz

Tajner opowiada, że proces tworzenia kadry na Soczi był skomplikowany. - Brałem udział w montowaniu kadry olimpijskiej, zapewniam, że nie ma w niej ani jednej osoby niepotrzebnej, budzącej wątpliwości. Tam jadą ludzie do pracy, to się samo broni. A wszystko jest tak wyważone, żeby pieniędzy nie marnotrawić, ale żeby też wysłać pełnowartościową reprezentację - mówi.

O tym, że na olimpijskiej kadrze nie wolno oszczędzać, przekonany jest trener biegaczy narciarskich Janusz Krężelok. - We współczesnym sporcie obsługa zawodników jest kluczowa, nikt nie oszczędza na sztabie, a nam w poprzednich latach się to zdarzało - mówi.

Za takie oszczędności Krężelok zapłacił osobiście na igrzyskach w Salt Lake City w 2002 roku. Tam zgubił kijek w jednym z biegów sprinterskich, a na trasie nie miał nikogo, kto mógłby mu pomóc. - Wtedy naszą kadrę narciarską tworzyliśmy tylko ja i trener Aleksander Wierietielny. Trener praktycznie nie wychodził z wax-kabiny, a ja biegałem jak szalony od rana do wieczora, żeby testować smary i narty. Gdyby to było lepiej poukładane, to pewnie przywiózłbym stamtąd olimpijski medal, a tak sił starczyło na trzecie miejsce w eliminacjach i tylko dziewiąte w finałowej rywalizacji - wspomina.

Każda para rąk na wagę złota

W Soczi każda dodatkowa para rąk dla zawodników może być na wagę złota, dlatego kiedy do kadry snowboardzistów dołączono Joannę Zając, to jednocześnie dołączono również trenera i zarazem serwisanta Piotra Skowrońskiego. Z kolei dokooptowanie do kadry biegaczy Jana Antolca i Pawła Klisza pozwoliło zamknąć skład tej grupy z bilansem 10, a nie ośmiu sportowców i 15 osób towarzyszących.

- Tu proporcje i tak są niewłaściwe. Całe szczęście, że łyżwiarstwo szybkie zwolniło trochę miejsc [10 zawodników i siedem osób towarzyszących] na potrzeby innych dyscyplin, bo przecież skoro dająca największe prawdopodobieństwo zdobycia medali Kowalczyk twierdzi, że potrzebuje ośmiu osób, to jej nie wolno odmówić. Natomiast siedmioosobowy zespół dla dziewiątki pozostałych biegaczy jest tak naprawdę za mały, ich potrzeb w pełni nie zabezpieczy - komentuje Tajner.

Obługa techniczna jak u najlepszych

Podobną olimpijską matematykę w ostatnich dniach uprawiali też ci, którzy tworzyli kadry olimpijskie innych państw. Niemcy postanowili dopieścić siódemkę swych narciarzy alpejskich, wysyłając z nimi do Rosji aż 19 osób towarzyszących. Mogli sobie na to pozwolić, bo niewielkie wymagania mają ich hokeistki. Tu na 21 zawodniczek przypadło zaledwie siedem osób "technicznych".

W sumie nasi zachodni sąsiedzi z zamiarem walki o czołową pozycję w klasyfikacji medalowej (cztery lata temu w Vancouver zajęli w niej drugie miejsce, ustąpili tylko Kanadzie) wysyłają 153 sportowców i 140 osób mających służyć im wszechstronną pomocą oraz 31 przedstawicieli misji olimpijskiej (nasza misja liczona z gośćmi honorowymi składa się z 20 osób).

Wniosek? Pod względem zapewnienia sportowcom obsługi technicznej Polska dogoniła najlepszych. Oby gonić zaczęła także pod innymi względami.

Polska kadra na Soczi 2014 - zobacz, za kogo będziesz trzymać kciuki! Kliknij, aby obejrzeć galerię

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.