Kowalczyk: W tym roku po prostu super biegam
Dwie i pół godziny przed startem kobiet na ostatni etap Tour de Ski ruszył Rampa con i Campioni, bieg około 300 amatorów, wśród nich ja, by sprawdzić, czy w ogóle da się to zrobić, i dowiedzieć się czegoś o fizycznych możliwościach człowieka czy raczej fizycznych i psychicznych słabościach. Ja, czyli osoba z ery przedłyżwowej, bo ostatni raz jeździłem ostro na radzieckich drewnianych striełkach 30 lat temu. Wśród amatorów była też Petra Majdić i Katerina Neumanova, Fulvio Valbusa i były skoczek Andreas Goldberger, ale po trzech sekundach straciliśmy ze sobą kontakt wzrokowy.
Campioni - wiadomo, mistrzowie. Ale Rampa? Co to jest rampa? Pochylnia, pomost jakiś. Nie brzmi poważnie, zwłaszcza jak na pomysł zrodzony w saunie, bo tam podobno biegacze, a teraz menedżerowie Vegaard Ulvang i Jürg Capol wymyślili Tour de Ski i etap inny niż wszystkie, szaleństwo w czystej postaci - bieg pod górę po trasie zjazdowej w Cavalese w rejonie Trentino.
Zrobili to po prostu, aby wyróżnić swoje dziecko spośród innych zawodów Pucharu Świata, nie zważając na protesty zawodników i zawodniczek. I jeszcze uznali, że najlepiej będzie, jak podbieg stanie się próbą ostatnią i ostateczną, jakby ktoś miał wątpliwości.
Trasa i profil ostatniego etapu Tour de Ski
Rada od Kikkan Randall, wysoko w klasyfikacji: - Trzeba wziąć dużo batonów.
Od Aino-Kaisy Saarinen, jednej z najlepszych: - Po prostu cieszcie się biegiem. Przynajmniej spróbujcie.
Wstrząsa nami Justyna Kowalczyk po zwycięstwie na 10 km klasykiem ze swoim "nie patrz w górę". Faktycznie, nocą światła stacji Alpe Cermis wyglądają jak gwiazdka na niebie.
Wstrząs jest poważny - mówi do ciebie najlepsza biegaczka świata. Później zresztą dodała kilka szczegółów. Gdybym je znał, nie próbowałbym jechać. - Bałam się. Nie rywalek, ale bałam się góry, tego, że źle rozłożę siły, że gdzieś osłabnę - mówiła już za metą w niedzielę.
Trener Aleksander Wierietielny mówił: - Ja do końca nie byłem pewny zwycięstwa. Justyna mogła zemdleć gdzieś w połowie podbiegu. To jest krańcowy wysiłek. Na przykład obudziła się o piątej nad ranem i zaczęła śpiewać.
- To był ostatni etap paniki przedstartowej - stwierdziła Kowalczyk.
Oboje wiele razy pomysł wdrapywania się na górę uznawali za pokraczny, bo wczołgiwanie się na górę nie ma nic wspólnego z biegiem.
Zaczyna się spokojnie.
My z Rampa con i Campioni stoimy i patrzymy: zawodnicy Pucharu Włoch startujący przed nami znikają za pierwszym zakrętem, a potem - jak skutery śnieżne - prują w górę długo i wytrwale. Na mapie-profilu jest to zaledwie pagórek, 30 metrów przewyższenia. Ale zaraz po starcie odbiera mi siły jak wejście na Kasprowy z maską przeciwgazową na twarzy. Dodatkowo widzę cień. Gruby i powolny - to mój cień, 102-kilogramowego mężczyzny. Co to waga na podbiegu, nie mówiąc o porcji tłuszczu? Trener Wierietielny wyjaśnił potem, dlaczego Kowalczyk na podbiegu nie musi tak bardzo obawiać się Björgen. Bo "Norweżka ma więcej ciała i potrzebuje więcej tlenu, aby odżywić mięśnie", a najlepszy czas na tym etapie miała oczywiście Therese Johaug, kieszonkowa zawodniczka nawet jak na standardy biegów narciarskich.
Drugi podbieg jest dłuższy i trudniejszy, 40 metrów w górę. Ale to wszystko i tak jest zabawka i ta myśl dręczy mnie podczas długiego zjazdu.
Wszystko, co ważne, zaczyna się dokładnie po 5700 m biegu. Skręt w lewo i wtedy wiem, że rada Kowalczyk jest bezcenna. Szkoda, że nie posłuchałem, skoro nawet ona nie patrzy w górę.
Patrzę w górę i widzę przed sobą ścianę śniegu, pod lasem z obu stron ludzi, wyżej ludzików. Według mapy i profilu to ta łagodniejsza część trasy. Johaug - ta, na która mówią "maszyna do szycia", ze względu na gęsty ścieg biegu - na szczycie tego pierwszego wzniesienia ma tętno 183, czyli jak na jej wiek idzie na niemal 100 proc.
Wyżej jest może 100 m łagodniejszego podbiegu, ale potem - półtora kilometra prawdziwego nieszczęścia. Nachylenie jest takie, że kibice chodzą w karplach i rakach, aby się nie przewrócić i nie zjechać do Cavalese. Biegacze idą łyżwą w poślizgu, choć bardzo skróconym krokiem, ale pełnym szwungiem, pełna siłą, bez chwili zawahania, zmiany rytmu. Ja już tylko ordynarną jodełką jak wielu innych obok, pochylony, pot kapie kropla za kroplą. Jest tak stromo, że litość wzięła nawet organizatorów - można iść trawersem, czyli zakosami, trasa wytyczona. To właśnie tam, na wysokości 1050 m, po półtora kilometra podbiegu, Kowalczyk wzmocniła tempo i - jak później powie trener Wierietielny - guma trzymająca Marit Bjorgen tuż za Polką pękła. Dla mnie zakosy to moment wytchnienia.
Teraz, gdy myślę jeszcze raz o podbiegu, uświadamiam sobie, że tych najtrudniejszych chwil po prostu nie pamiętam - a właśnie dochodzimy do miejsca, gdzie było najtrudniej.
TdS dla dziennikarzy. Jakie wrażenia z trasy, na której zwyciężyła Kowalczyk?
Fulvio Valbusa, którego spotkaliśmy dzień wcześniej, właśnie ostatni kilometr uznał za najgorszy (mistrz olimpijski z Turynu w 2006 roku w sztafecie przyjechał później na metę jako 21. - 40 min i 24,8 s). Wysiadają uda, stają się sztywne i gorące, mięśnie układające się wzdłuż kości piszczelowych cisną, ręce już od dawna nie odbijają jak należy. Po raz pierwszy staję - jest 1130 m n.p.m. i 260 m pionowo w górę. Ja pękam - mój stoper wskazuje tętno 185, powinienem spasować, ale jestem usprawiedliwiony, przecież prawie w tym samym miejscu pęknie też Bjorgen w "wyścigu Iniemamocnych", jak trzy dni temu pisaliśmy w Sport.pl o rywalizacji Justyny i Marit. - Próbowałam mocniej i mocniej. Ale nie dało się, Justyna była silniejsza - powiedziała za metą Bjorgen, trzykrotna mistrzyni olimpijska, ośmiokrotna mistrzyni świata, która drugi raz była na szczycie druga. A potem dodała: - Jak skończę karierę, to na pewno nie będę wbiegać tu jeszcze raz. Nie wystartuję w Rampa.
Tuż przed szczytem niezwykły moment. Niemal pionowa ścianka - 20 m w górę, 30 m w poziomie. I to już jest dobijanie nieszczęśników. Przede mną leży człowiek, kiwa tylko głową, żebym szedł dalej, a gdy mijam go, wstaje (a później wyprzedza). Ludzie krzyczą, żebym się nie poddawał, są tacy, co mają listę startową i dopingują: "Radoslaw, Radoslaw!", próbuję się uśmiechnąć i coś inteligentnie odkrzyknąć, ale nie potrafię, coś tam bełkoczę. Wydobywam się na ostatni odcinek - to wypłaszczenie w porównaniu z poprzednimi kawałkami, niemal równo - na 300 m prawie 20 w pionie. Ale nogi się nie słuchają. Próbuję ruszyć znów krokiem łyżwowym, ale nie potrafię. W pompowanej bramie oznaczającej 100 m do mety dopytuję sędziego: "Naprawdę to ostatnie 100 m?". Jak idiota. Za metą padam. Uda nie są w stanie mnie utrzymać na nogach.
Godzinę później Marit Bjorgen mija linię mety. Wsparła się na kijkach, nie chciała upaść, widać było, że walczyła, aby nie pokazać Justynie słabości - jest to lustrzane odbicie niechęci do upadku przed największą rywalką, jaką czuje w takich sytuacjach Kowalczyk. Ale uda - czego jak czego, ale ud Marit pozazdrościłby sztangista - trzęsły się nienaturalnie, nie przesadzam, jak przerażająca galareta, i Marit upadła. Podbiegli Norwegowie, zdjęli jej z nóg narty, dość rzadki obrazek u najlepiej wytrenowanych biegaczy na świecie.
Najlepszy amator Rampa con i Campioni osiągnął czas o pół minuty lepszy od Kowalczyk - ponad 34 min.
Mój czas, jakby ktoś był ciekawy? Stoper pokazał 1 godz. 27 min.